poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Najwyższy czas

0 | skomentuj



Jest 30.07.2016 (musicie mi uwierzyć na słowo). 

Nie odzywałam się tu od… stanowczo za długo. Absolutnie nie dlatego, że nie chciałam. Ale ilość obowiązków, zadań i spraw nieco mnie przytłoczyła, spychając pisanie na dalszy plan. Wybaczcie. Obiecuję poprawę. 

Czy coś się zmieniło od kwietnia? Bardzo dużo. Skończyłam studia. Zostałam magistrem.

(Zostałam żoną….Ale o tym później)

Wyszłam w końcu spod mojej kołderki komfortu.

Dostałam nową pracę. Przyznaję, nie szukałam. To przyszło całkiem spontanicznie. Samo. Gdy w ciągu 48h zdążyłam złożyć CV, pójść na rozmowę kwalifikacyjną i dostać pracę, wieczorem drugiego dnia usiadłam i zaczęłam panikować. Trochę głośno, dużo więcej w głowie. Na zewnątrz – że przez pracę nie pojedziemy z M. w podróż poślubną. Że dofinansowanie przepadnie. Że przed ślubem kolejny stres. A w głowie – NIE PORADZĘ SOBIE. 

Ale na szczęście obok był M. Wyczuł strach. Postawił na nogi. Zapewnił, że damy radę. Że jest dumny. Że mam się w ogóle nie zastanawiać. Że się cieszy i mnie wspiera.

No i wyczłapałam się. 

Bałam się. Oj tak. 

Muszę przyznać, że los był dla mnie bardzo łaskawy. Zaczęłam pracę w zawodzie. Pracę w firmie, gdzie pracują moje dziewczyny, osoby, na które mogę liczyć, które naprawdę szczerze lubię i  w których mam wsparcie. Pracę, w której atmosfera jest fajna a warunki dobre (no, może poza krzesłem niespełniającym wymagań BHP). 

Że dwa tygodnie przed ślubem? Przynajmniej nie myślałam tyle o tym, czego jeszcze nie zrobiłam. Że muszę mieć wolne na ślub? Udało się. Że podróż poślubna? Będę walczyć, żeby jednak się udało. Że wielu rzeczy nie wiem? Ano nie wiem. Poznam. Dowiem się. Udoskonalę. Będę w tym co robię coraz lepsza.


Jest 30.07. A to oznacza, że za tydzień o tej porze będę już panią M. Żoną. Będę się bawić na własnym weselu.

Wiecie jakie to abstrakcyjne?! Nadal to do mnie nie dochodzi.

Muszę przyznać, że bałam się trochę, że przyjdą jakieś wątpliwości. Że będę myślała, że przecież to na całe życie, że ostatecznie, że może jednak nie powinnam. Ale nie. W ostatnim czasie, chyba bardziej niż kiedykolwiek, czułam, że robię dobrze. Że jestem pewna. Że będzie sielankowo? Oczywiście, że nie. Wiem, że nie raz będę miała ochotę rzucić w M. wszystkim co będę mieć pod ręką, będę wyobrażać sobie, że spada na niego kowadło jak na kojota z Looney Tunes. Skąd to wiem? Bo już tak sobie wyobrażam. Nikt tak nie doprowadza mnie do szewskiej pasji.

Ale nikt też tak nie daje poczucia bezpieczeństwa, miłości i spokoju. Tej kołderki komfortu, która jest w życiu szalenie potrzebna, pozwala schronić się przed światem. I daje siłę, by uchylić kołderkę tam, gdzie ona ciąży. Wpuścić świeże powietrze.

Dziś 30.07 i to jest dobry dzień.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Złudna kołderka szczęścia

1 | skomentuj



Trudno wyjść poza swoją strefę komfortu. Wiecie, ten rodzaj bliżej nieokreślonej przestrzeni, gdzie czujemy się bezpiecznie. Może czasem trochę nam w niej nudno, może czasem czujemy, że się nie spełniamy, że stoimy w miejscu, ale jednak ta ciepła kołderka bezpieczeństwa i spokoju nas zadowala. Nie chcemy zmian. 

Czy na pewno?


Te odczucia mogą dotyczyć różnych sfer naszego życia – związku, w którym tkwimy z przyzwyczajenia czy strachu przed samotnością; miejsca zamieszkania i jego otoczenia, które nas drażni, hamuje; szkoły czy uczelni, do której chodzimy, ale czujemy, że to nie to, co chcielibyśmy robić w życiu; pracy, która nas nie rozwija, nie satysfakcjonuje, wpędza w depresję czy po prostu nie zadowala finansowo.

Ja też mam swoją strefę komfortu. I też boję się ją opuszczać. Tłumaczę się, a jakże, brakiem czasu, nawałem obowiązków, mówię, że wyjdę z niej jutro, za miesiąc. Jeszcze chwilka, jeszcze trochę.
Tkwiłam tak w tej strefie wiedząc, że chcę, że muszę!, zmienić pracę. Że już najwyższy czas zacząć coś w zawodzie, coś ambitniejszego, bardziej dochodowego i stałego. Katowałam się swoją ambicją. Zalewały mnie fale wyrzutów sumienia, że niczego nie szukam. A jednocześnie nic z tym nie robiłam. 

Bałam się. Nadal się boję. I nadal mam wyrzuty sumienia. Boję się tego, że mi się nie uda. Nie uda mi się znaleźć innej pracy. A jak mi się uda, to sobie w niej nie poradzę. Wyjdę na głupią, niekompetentną. I wiecie przed kim najbardziej boję się wyjść na niekompetentną? Przed samą sobą. Jestem dla siebie najsurowszym sędzią. Wymagam od siebie więcej, niż wymagałaby sytuacja, niż często wymagają inni. Tak już mam. 

Pielęgnowałam tak swoje małe i większe straszki. Budowałam basen, zabierałam drabinkę i jak przerażony Sim machałam rękami na pomoc. Paradoksalnie, z powodu chorej ambicji, na wszelki wypadek nie szukałam niczego, by nie przekonać się, że jestem do niczego. I tkwiłam tak pod ciepłą, ale wyjątkowo ciążącą mi już kołdrą.


Aż zrobiło mi się za gorąco.


Koleżanka dostała pracę, której właściwie nie szukała. Koleżanka, od której (strasznie to samolubne i okropne, wiem) czuję się mądrzejsza. I to, co poczułam, to nie zawiść do niej (och, może odrobinka poczucia, że jej się nie należy, ale wypleniłam to, wyrwałam prawie z korzeniami), ale ogromna złość na siebie. Że stoję w miejscu, choć nie chcę tego robić. Że inni idą do przodu a ja stoję w miejscu, w którym nie chcę już stać. Już nie.  

I tkwiłam w tym dołującym poczuciu samoNIEzadowolenia.

A potem zaczęłam powoli rozumieć, pokonywać bariery, które sama sobie postawiłam. Rozumieć, że tak, chcę zmian. Że powinnam zacząć starać się je realizować. Przestać szukać wyimaginowanych wymówek. Ale też, że muszę sobie dać przyzwolenie na porażkę, na błędy. Że nie od razu Rzym zbudowano i że na początku swojej kariery zawodowej nie będę idealna. Będę się mylić, ale jeszcze bardziej będę się starać. Zrozumiałam, że strefa komfortu jest potrzebna, żeby do niej wrócić po zmaganiach. Tą strefą komfortu niech będzie to, w czym czuję się naprawdę dobrze i co daje mi faktyczne, a nie złudne, poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie jest to M., jest to rodzina i przyjaciele. Wiem, że mam w nich wsparcie. Jest to rzecz stała i niezmienna w moim życiu. Cokolwiek by się nie działo, mogę do nich przybiec, wtulić się i ukryć pod kołderką ich miłości. 

Skoro więc mam taką ostoję, warto wypłynąć na nieznane i próbować zmieniać te sfery mojego życia, w których nie czuję się spełniona. A jeśli się nie uda, wrócę do nich, mojego bezpiecznego portu, ukoję żal, złość i smutek i będę próbować dalej. 



Bo tylko tak mogę się rozwijać i być szczęśliwsza.

wtorek, 15 marca 2016

Nowa, punktualna, ja

1 | skomentuj




Wstałam rano z planem nowej JA.

Trzeba zacząć zmieniać swoje życie (jakby mało mi się miało zmienić w najbliższym czasie), a przede wszystkim – pokonywać swoje słabości. Wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że największą z nich jest moje spóźnialstwo.

No więc wstałam. Przedziwnym cudem wyrobiłam się szybko, choć wcale nie obudziłam się wcześniej (część zasług przypisać można suchemu szamponowi do włosów – chwała jego bohaterom!). Dość sprawnie uporałam się też ze spiskiem przeciwko wszelakim produktom Ziaji – stado czerwonych buntowników zastało uciszone fluidem i porcją wapna.

Wszystko szło gładko. 

Z domu wyszłam sześć minut przed czasem. SZEŚĆ MINUT.  Nie trzy. Sześć. Szłam wolnym krokiem. Podziwiałam przyrodę a w głowie powtarzałam jak mantrę: Jesteś zwycięzcą! Jesteś zwycięzcą! Szłam prostą drogą a w tle leciała piosenka opisująca moje życie. Byłam żywym, optymistycznym teledyskiem. 

Całą tą dumą z własnej osoby, która aż ulatywała mi uszami, musiałam się z kimś podzielić.  Musiał mnie docenić ktoś jeszcze. Ktoś, kto wiecznie narzeka na moje spóźnialstwo. I roztrzepanie. 

M. Oczywisty wybór. 

- M. jestem już na przystanku! 

Robię dramatyczną pauzę, ale uświadamiam sobie, że przecież M. nie wie, o której miałam mieć autobus. 

- Trzy minuty przed czasem! Normalnie bym dopiero wychodziła z domu! A już jestem! – ćwierkam radośnie do słuchawki. Moja intencja jest oczywista i M. ją rozumie.
- No gratulacje! Niesamowite, że zdążyłaś!

Tak właściwie to dopiero wtedy doszłam na przystanek. Muszę przyznać, że byłam nieco zawiedziona, że nie czeka na mnie Zygmunt Chajzer z kwiatami w rękach, gratulujący mi wykonania zadania w programie Twoja Chwila Prawdy. W ogóle nikt tam na mnie nie czekał i nie bił mi braw. Pod wiatą siedziała tylko mała, smętna dziewczynka, która nie uraczyła mnie nawet krzywym spojrzeniem. 

Ale nie przejmowałam się. Plan nowej ja był w toku. Jestem zwycięzcą. Dalej wesoło trajkotałam do słuchawki.

- Nie dzwonię tylko po to żeby Ci to powiedzieć (oczywiście, że po to). Chciałam Ci jeszcze powiedzieć o kwiatach. Czy ty wiesz, że są już przebiśniegi i krokusy?!
- Myszko. Ja nie wiem co to jest.

Tysiąc razy go tym katowałam a on jak zwykle przefiltrował to i wylał razem z potokiem innych słów.

- No przebiśniegi to są takie ładne. Mają zieloną łodyżkę i taki biały kwiatek jak dzwoneczek. I ten kwiatek tak zwisa jak zwiędnięty kwiat od Ciebie, ale to tylko pozory. A krokus… krokus to taki karłowaty tulipan. I były pomarańczowe i białe…
- Tulipan?

Dałam już sobie spokój z tym tłumaczeniem. Wiedziałam, że gdyby moje życie zależało teraz od tego, że M. musi opisać któregoś z tych kwiatów, przepadłabym bezpowrotnie. Ale nadal niczym się nie przejmowałam. 

- I te kwiaty tak na mnie patrzy…. KURWA. 

Rozłączyłam się.


Nikt nie czekał na mnie na przystanku. Nikt nie czekał na przystanku. Jestem na złym przystanku!


Odwróciłam się i zobaczyłam go. Właśnie skręcał na przystanek. Nie mój przystanek. Na szczęście codzienna wprawa pozwoliła mi go dogonić łamiąc przepisy jedynie trzy razy. Nawet zadyszki nie miałam.

Oddzwoniłam do M. Nie bawiąc się w konwenanse, zapytał krótko i tylko z odrobiną rozbawienia w głosie.

- Zdążyłaś?


Nie mam pojęcia skąd wiedział. Jakby to było coś oczywistego. Właściwie to muszę się zastanowić co z tym planem nowej ja. Widocznie los tego ode mnie nie wymaga i kocha mnie taką zawsze chwilę spóźnioną.

I M. też mnie taką kocha. Chyba.

czwartek, 25 lutego 2016

Już-nie-krzywy uśmiech

7 | skomentuj


Całe życie śmiałam się do połowy. Tak nie za mocno. Tak, że było widać, że się śmieję, ale nie raczyłam nikogo swoimi migdałkami. Nie że tego nie lubiłam – bardzo lubiłam i nadal lubię się śmiać.

Ale zawsze wstydziłam się swoich zębów.

Z zazdrością patrzyłam na kobiety, które mają piękne zęby i śmieją się tak, że widać im dziąsła. Które noszą piękne szminki podkreślające równy sznur białych zębów. Których twarz po prostu jaśnieje od pięknego uśmiechu. 

A potem patrzyłam w lustro.

M. i inni mówili, że nie jest źle, że oni nie widzą, żebym miała krzywe zęby. Kłamali. Znaczy kochani są, że kłamali, ale ja i tak swoje wiedziałam. Wiedziałam, bo widziałam.

Poza tym byłam już kiedyś u ortodonty i on też to widział. Miałam wtedy jakieś 10 lat i te same krzywe zęby. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, który orzekł, że muszę nosić aparat. Wtedy ruchomy. Na dolne i górne zęby. Byłam już za stara na aparat darmowy (co za absurd), więc rodzice chcąc niechcąc wyłożyli spore pieniądze na inwestycję w moje uzębienie.
O dziwo, na początku aparat nosiłam regularnie. Zawsze na noc, często w dzień. Potem głównie na noc. A potem to już różnie było. Aparat sam mi w nocy wypadał (albo go wyciągałam przez sen, choć przed rodzicami zawsze upierałam się przy opcji nr 1). Nie mogłam z nim jeść, sepleniłam okrutnie. Zadziałała prosta zasada – jeśli coś ci przeszkadza – pozbądź się tego. W końcu jeden aparat gdzieś zgubiłam (sądzę, że do tej pory znajduje się gdzieś w domu, ponieważ nigdy nie wychodziłam z nim na zewnątrz, może więc przeżywa drugie życie za jakimś łóżkiem lub szafą) a drugi przestałam nosić. Zęby wcale nie były prostsze, bo i czas noszenia aparatu wcale długi nie był.
No i dalej żyłam z tym krzywym uśmiechem. Dalej zasłaniałam ręką usta, wstydząc się tego, co inni mogą zobaczyć. O aparacie stałym myślałam długo. Naprawdę długo. Jakoś od liceum. Wiedziałam jednak, że nie zrobię tego drugi raz rodzicom i jeśli kiedykolwiek go założę, zrobię to za swoje pieniądze. I tak to odwlekałam. Znajomi zakładali aparaty, ściągali je, świecili pięknym uśmiechem, a ja wciąż czekałam.

Decyzja
Najważniejsza jest decyzja. Jest to moment przełomowy, od którego już zaczyna się prawdziwa zmiana. Również dla mnie nadszedł w końcu ten moment. Miałam już faceta, z którym chcę spędzić życie, czułam się ze sobą dobrze. Zarabiałam swoje pieniądze. Ale to właśnie one sprawiły, że tak długo bujałam się z ostateczną decyzją o założeniu aparatu.
Umówmy się. To nie jest tania sprawa. Zwłaszcza dla studenta, który pracuje na pół etatu, dostaje marne stypendium naukowe i za rok bierze ślub, za który sam zapłaci. Ale niech Was to nie odstrasza. Warto.
Decyzja była dla mnie o tyle trudniejsza, że wiedziałam, że będę mieć aparat również na swoim weselu. Nie ściągnę go na jeden dzień, aparat jest wtedy do wyrzucenia. Co prawda są takie, co noszą aparat tylko rok, żeby w najważniejszym dniu mieć ładny uśmiech, potem jednak ich zęby wracają na swoje dawne miejsce. Sorry, natury tak szybko nie oszukasz. Trochę się zastanawiałam, ale M. pomógł mi w decyzji. Wiedział, że jest to dla mnie ważne. I namówił mnie. W aparacie też mogę wyglądać pięknie. Również na swoim ślubie. Uwierzyłam w to i przestałam się przejmować. 

Podjęłam decyzję.

Przed
Należy umówić się na konsultację i dowiedzieć jak to z Waszymi zębami jest, tzn. ustalić wstępnie plan działania. Jaki aparat, ile pieniędzy, co trzeba zrobić wcześniej. Na konsultację warto przyjść już ze zdjęciami RTG zębów (zdjęcie Pantomograficzne oraz Cefalometryczne), żeby ortodonta wiedział, na czym stoicie i jak poważna jest wada. Przed założeniem aparatu należy wyleczyć wszystkie chore zęby. Wszystkie. Nie ma zmiłuj. Jeśli od 7 lat nie byliście u dentysty, najwyższy czas się z nim przeprosić a nawet zaprzyjaźnić. Są szczęśliwcy, którzy dziur nie mają. Ci, którzy tak jak ja do nich nie należą, muszą przygotować się na kilka uroczych randek z patrzeniem sobie głęboko w oczy. Zdarza się, że jakiś ząb trzeba wyrwać, tak więc czas przed założeniem aparatu może się przeciągnąć. Jak już wyleczycie wszystkie zęby, można przejść do pobrania wycisku oraz zakładania „gumek rozpychających”.
Wycisk to coś na kształt modeliny wkładanej do buzi. Na nim wyciśnięty zostaje każdy krzywy (i nie) ząb. Po kilku miesiącach fajnie widać na nich różnicę w układzie :) Zaleca się wstrzymanie od posiłku na jakieś 2 godziny przed pobraniem wycisków. Ja tak nie miałam, ale niektórym zdarza się odruch wymiotny. Ot, mała przygoda! Gumki rozpychające służą do delikatnego „odseparowania” szóstek (to na nie najczęściej zakładany jest aparat) tak, by tydzień później założyć na nie pierścienie. Samo zakładanie gumek jest nieco nieprzyjemne (ale do przeżycia) i przez pierwszy dzień, dwa ich noszenia bolą zęby, czasem nie tylko szóstki. Lojalnie uprzedzam.

W trakcie
Samo zakładanie aparatu nie boli. Bałam się tego i nawet się na to przygotowałam, ale bólu nie było. Dziwne uczucie wywoływał za to rozszerzacz do ust, w dodatku kojarzył mi się z jakimiś japońskimi chorymi zabawkami erotycznymi. Powodował, że ortodontka miała dostęp do wszystkich moich zębów (co nie jest proste, bo mam szczękę dziecka. Tak mówią).
Lekarz najpierw zakłada ci na szóstki pierścienie, czyli taki metal, który trzyma całą konstrukcję aparatu. Nie zdziwcie się, że wygląda to trochę jak u jakiegoś Frankensteina ;) Potem ortodonta nakłada na zęby klej i przykleja zamki, czyli małe metalowe kwadraciki. Na zamki nakładane są gumki – ligaturki. Do wyboru są różne kolory. I nie zrażajcie się – przed założeniem aparatu byłam pewna, że będę nosić tylko białe lub przezroczyste, tymczasem założyłam takie dopiero w tym miesiącu (gumki zmieniane są na każdej wizycie ortodontycznej). Moje ulubione to błękitne, ale miałam tez jasno różowe. No teraz jeszcze polubiłam białe, ale ostrzegam – farbują od jedzenia (buraki, mandarynki, mocno napigmentowane składniki). Przez zamki przeciągany jest drut i voila – gotowe!

Po
Zaraz po jest okej. Znaczy prawie okej, bo nie możesz się przyzwyczaić do swojego widoku. I do tego, że masz coś w buzi. W drodze powrotnej do domu radzę zaopatrzyć się w zapas jedzenia typu jogurty, zupki, banany i jakieś papki – przydadzą się w najbliższych dniach. Nie będę kłamać – zajebiście boli. Nie możesz gryźć. Masz wrażenie, że ruszają ci się wszystkie zęby. Nawet jak nie próbujesz gryźć to boli. Jedziesz na tabletkach przeciwbólowych. Aparat jest niewygodny. Wydaje się ogromny i nie na miejscu. Masz wrażenie, że nigdy się nie przyzwyczaisz. W dodatku aparat cię obciera – masz rozoraną wargę, język, dziąsło – wybierz jedno lub wszystkie. Masz ochotę wyszarpać ten metal z twojej buzi. Właśnie wtedy na potęgę zaklejasz wszystko woskiem – każdą obcierającą cię powierzchnię (jak już w końcu namierzysz paluchem który cholerny fragment tego świństwa jest dla ciebie wyjątkowo okrutny). Na rany polecam Sachol – przynosi ulgę.

W pełni korzystaj z przywileju człowieka w bólu – niech inni robią ci jedzenie, przynoszą tabletki, pytają czy cię boli (oczywiście, że boli, nie widać?!) i niech rozpieszczają. Jedz dużo lodów. Trochę pomaga, ale ważniejsze, że możesz zjeść coś, co jest pyszne i nie musisz mieć wyrzutów sumienia.
A potem wszystko mija.

Przyzwyczajasz się. Aparat ci już nie przeszkadza. Zapominasz o jego istnieniu. Powoli zaczynasz jeść coraz twardsze rzeczy. Zużywasz coraz mniejszą ilość wosku bo i buzia i aparat przyzwyczajają się do siebie. 

No i widzisz efekt. Jest cudowny. Już po miesiącu, nawet po dwóch tygodniach, widać pierwsze zmiany. Przeglądasz swoje zęby kilka razy dziennie. Pokazujesz je innym. Dużo razy.
Potem przychodzi już rutyna. Chodzisz na comiesięczne (lub półtoramiesięczne) wizyty. Ortodonta zmienia ci gumki i dokręca aparat. Potem znów kilka dni bolą zęby. Jesz kanapki bez skórki, banany i dużo jogurtów. Są miesiące bardziej i mniej bolące. Tak już jest. Ale nawet gdy boli, nawet gdy jesz kolejny jogurt, jesz go prostymi zębami. 

Co do tego co można jeść a co nie – najlepiej sprawdźcie to sami. Oczywiście ostrożnie. Ja omijam wszystko, w co muszę się porządnie wgryźć – niepokrojone jabłka czy marchewki. Nie żuję gumy i nie piję coli (tej ostatniej chyba bardziej dla swojego zdrowia). Nie lubię też sałaty, zwłaszcza po podkręceniu aparatu, bo jest tak cienka, że muszę ją mocno złapać zębami, co sprawia lekki ból. Chipsy jem na potęgę. Znaczy normalnie. 

No i pamiętajcie – szczoteczka i płyn do płukania to wasi nowi przyjaciele. Jedzenie okropnie wchodzi między druciki, chowa się za zamkiem przez co wyglądacie mało zachęcająco, także warto mieć przy sobie również zestaw podróżny np. mały płyn do płukania i małą szczoteczkę do „przetykania” przestrzeni między aparatem (do kupienia w Rossmanie). A gdy już będziecie przetykać je językiem lub palcem, zwróćcie uwagę, czy nie macie rozbawionej waszym widokiem widowni.

 

Koszty
Za swój aparat (sam aparat) zapłaciłam 3000zł. Po 1500zł za górę i dół. Zwykły, metalowy. Dodam, że to jedna z niższych cen w Gdańsku. Te inne, estetyczne, śmakie i owakie kosztują więcej. Często znacznie więcej. Do tego należy doliczyć koszt zdjęć RTG zębów (ponad 100zł), wizyt konsultacyjnych (średnio 50zł, jeśli chce się skonsultować z więcej niż jednym ortodontą, koszt ten należy pomnożyć), czasem wycisków zębów (część gabinetów robi to w ramach zakładania aparatu i nie pobiera za to opłat). Niektórzy pozwalają płacić za aparat w ratach, inni (większość) chce pieniędzy od razu. Na pocieszenie dodam, że rzadko kiedy góra i dół aparatu zakładane są razem. Przeważnie dzieli je miesiąc do trzech, podczas których można uciułać resztę, rezygnując z kilku(nastu, dziesięciu) przyjemności. Koszty wizyt są przeróżne, ja płaciłam 70zł za jeden łuk (czyli aparat górny) i 120zł za dwa łuki (górę i dół). Nie zliczajcie jednak kosztu całego leczenia. Ja tak robiłam. A nie jest to dobre wyjście. Po pierwsze – przeraża. Po drugie – należy zastanowić się nad kosztem początkowym, czy jest się w stanie tyle wyłożyć. Wizyty należy już wliczyć w koszty codzienne. To jak siłownia czy bilet miesięczny. Po prostu. I nie myślcie ile pieniędzy spoczywa na waszych zębach.


Aparat to nie wstyd. Czasy, gdy człowiek w aparacie nazywany był Jimmy’m z Ed, Edd i Eddy dawno minęły. Teraz aparat jest sexy. A przynajmniej całkiem normalny. Przede wszystkim zaś bardzo przydatny. Jeśli tak jak ja nie lubicie swoich zębów, swojego uśmiechu – zróbcie to. Nie czekajcie z tym. Ja żałuję teraz, że nie zrobiłam tego wcześniej. Naprawdę warto. Mówię wam to ja, która nosi aparat dopiero pół roku, a różnica w moim uzębieniu jest ogromna. Ogromna!
I mimo żelastwa na zębach, uśmiecham się dziś szerzej niż kiedykolwiek przedtem.  


P.S. Obiecałam sobie, że póki mam aparat, nigdy, przenigdy nie zwymiotuję. Choćby skały srały a świat się walił, nie zrobię tego.  Nie wyobrażam sobie tego i nie chcę się przekonywać. Fuj. Okropność.