poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Miłość to nie pluszowy miś

0 | skomentuj


Czym jest prawdziwa miłość? Czy tak właśnie kocham? Aż po grób, pomimo wszystko? 

Ustalony termin ślubu (i wpłacona zaliczka za salę!) skłaniają mnie do naprawdę poważnego zastanowienia się. Nie, żebym miała jakieś wątpliwości czy kocham. Kocham mocno. Ale czy „ostatecznie”? Czy za 50 lat powiem to samo? Czy On to ON?

Myśląc o miłości, zastanawiałam się nad jej różnymi wcieleniami. Skąd mam wiedzieć, że to jest TA miłość? 

Nie czuję fajerwerków, gdy Go widzę. Moje serce nie fika koziołków, gdy słyszę w tłumie Jego imię. Nie mam problemów z jedzeniem i spaniem, gdy Go nie ma. Nie krzyczę całemu światu, że Go kocham. I nie czuję potrzeby, by to robić.


A może miłość jest wtedy, gdy czujesz rozlewające się po ciele ciepło, gdy patrzysz jak On śpi. Jak cieszy się z małych, codziennych rzeczy.  Jak ekscytuje się filmem. Jak przyrządza ci posiłek i odwraca się do ciebie i uśmiecha się. 

Miłość jest wtedy, gdy oddajesz Mu swoje ulubione jedzenie i nie jest ci żal. Nawet jeśli zjadł większą porcję od ciebie. I gdy oglądasz z Nim filmy akcji, choć ich nie lubisz i wolałabyś obejrzeć łzawy dramat. I ten film ci się podoba.

Miłość jest wtedy, gdy dzwonisz do Niego, by Mu pierwszemu opowiedzieć o swoich sukcesach, porażkach. O spotkanej osobie. Dobrym pomyśle. O filmie, który obejrzałaś. O najmniejszej drobnostce. A gdy widzisz rzecz, która cię urzeka, porusza, żałujesz, że On nie przeżywa tej chwili z tobą. 

Miłość jest wtedy, gdy nie umiesz się na Niego złościć, bo tęsknisz za Nim, choć stoi obok. I czujesz, że tracisz czas, tak cenny czas, który możesz spędzić wiedząc, że choć siedzi na drugim końcu kanapy i gra na komputerze, to między wami jest dobrze.

Miłość jest wtedy, gdy po zabieganym dniu kładziesz się obok Niego i nie musisz robić nic. Ładujesz baterie samą Jego obecnością, ciepłem, zapachem. I choć Mu głupio, że znów robicie to samo, to najlepsze zakończenie dnia, jakie możesz sobie wtedy wyobrazić. 

Miłość jest wtedy, gdy na co dzień masz problem z zaśnięciem, ale wystarczy, że On leży za tobą, splata z tobą ręce, nogi i trzyma delikatnie za ucho, i okazuje się, że potrafisz zasnąć błyskawicznie. Ale też wtedy,  gdy budzisz się zapłakana po okropnym koszmarze i dzwonisz do Niego, bo Jego głos cię uspokaja i przekonuje, że wszystko jest dobrze. 

Jest dobrze. Bo to właśnie jest miłość. Ta codzienna. Opatrzona. Ale głęboka do bólu. Tak głęboka, że czasem zdarza się zapominać o jej wielkości.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Dom pośrodku niczego

0 | skomentuj
Kocham moją mamę. Naprawdę. Ale czasem mam ją ochotę udusić. Z czułością, ale jednak udusić.

Polski bus. Jakiś czas temu postanowiłam zabrać moją rodzicielkę na niedzielną wycieczkę do Torunia, w którym była całkiem niedawno - jakieś 30 lat temu. Niestety, już jakiś czas po zakupieniu czerwonych biletów okazało się,  że w piątek mam pożegnanie koleżanki z pracy (znalazłam się w środku Ciechocinka. Tyle że w Gdańsku. Tańce, swawole, dziwni ludzie - czułam się jak swoja). W sobotę przyszedł czas na wieczór panieński (lepienie penisa, alkohol, tańce i swawole - tyle że bardziej cywilizowane, w klubie). Logiczne więc, że niedziela była dla mnie dniem dość ciężkim, choć bardzo przyjemnym.

Wrócmy jednak do powrotu i PolskiegoBusa. Zmęczona weekendowymi uciechami postanowiłam zdrzemnąć się w czerwonym (co zdarza mi się rzadko). Poinformowałam więc mamę, rozłożyłam fotel i usiłowałam przyciąć komara. Zamknęłam oczy. Czułam, że tym razem może mi się udać. Wjechałyśmy na autostradę.
5 minut później.
- Karolina, patrz. Dom.
- ...
- Ja to bym nie mogła tak sama mieszkać. Bez sąsiadów. Jak to tak można?
Tu nastąpił jakiś mój komentarz, zapewne niezbyt elokwentny. Zamknęłam oczy.

3 minuty później.
- Zobacz, znowu. Sam jeden. Wyobrażasz tak sobie? Nikogo w pobliżu. Ja to bym się bała.

7 minut później (chyba znów powoli się relaksowałam). Czuję ponaglające klepanie po nodze. Się wystraszyłam.
- Patrz. Facet na rowerze.
- No i co? - Na nic więcej nie mogłam się zdobyć.
- Tak nic nie ma na około a on na rowerze jedzie.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie jadę tourbusem po Londynie - zaciekawienie i skupienie na krajobrazie mojej mamy były łudząco podobne. Zrozumiałam, że nie zasnę, podniosłam więc fotel i pogodziłam się z myślą, że znów zasnę późno w nocy.
W ciągu podróży mama wielokrotnie poruszała jeszcze temat mieszkania "nigdzie", komentowała każdą wioskę, czasem krzycząc też z niemałym oburzeniem:
- Patrz! Przy samym lesie mieszka!!!
No tak, wsadźmy go za to do więzienia. Komentarze zostawiałam już jednak dla siebie, elokwentnie dukając jakieś monosylaby.

 Gdy wróciłyśmy wieczorem do domu, tata zapytał mamę:
- No i jak było w Toruniu?
Tu spodziewałam się pochwały ze strony mamy, że super, że pooprowadzałam ją po mieście, że pyszne lody u Lenkiewicza. Wypięłam więc dumnie pierś i czekałam.
Usłyszałam jednak:
- Ty wiesz jak ci ludzie mieszkają przy tej autostradzie?!?!?!

P.S. Czy wspomniałam, że moja własna rodzona matka zasnęła na ostatnie pół godziny jazdy?



piątek, 21 sierpnia 2015

Słomiana wdowa

0 | skomentuj
M. od poniedziałku jest w Stolycy. Że niby z pracy, że się uczy i inne takie. Oczywiście, że tak. Ale jest to też świetna okazja do spędzenia czasu z kolegami. Tak się jakoś składa, że wyklucza się to z kontaktem ze światem poprzednim. Narzeczoną. Czy coś.
Nie żeby nie dzwonił. Dzwoni. Wieczorem. Po całym dniu milczenia:

- Karolina, szybko, parlament niemiecki!
- yyyyy Bundestag!
- Właśnie! Dzięki!
Cisza.
- I to koniec rozmowy?
- No tak. Paaa!

Zostałam słomianą wdową. Teściowa pyta co u M, a ja, oprócz tego, że poprzedniego dnia wypił pół litra i dowiedział się, jak nazywa się parlament niemiecki, nie wiem nic. O wódzie też jej wolałam nie mówić. Użyłam więc wyobraźni.

O dziwo dziś, w czwartek, M. dzwonił kilka razy. Opowiedział co u niego słychać (mam co opowiadać teściowej!). Ba! Nawet zapytał co u mnie! Zastanawiałam się skąd ta zmiana. Dotychczasowy brak kontaktu z M. nie dawał mi spokoju. Nie żebym przesadnie tęskniła. Ale zastanawiało mnie jak to jest, że jak jest na miejscu, mieszka minutę ode mnie i widzi mnie codziennie, to dzwoni po 2784527349 razy dziennie. A jak już pojedzie, to nic. Swoimi przemyśleniami podzieliłam się z przyjaciółką, której facet cierpi na tą samą chorobę. Syndrom dnia czwartego.

- Oni tacy są (lubimy używać określenia "oni" - brzmi obco, czyli adekwatnie do męskiej natury). Jak wyjadą to się nie odzywają. Nie czują potrzeby. Mówię mu, że tęsknię, a on mi na to, że mu miło.  MIŁO. Dopiero po czterech dniach powie, że tęskni.

Czyli nie jestem sama. Uff!

środa, 19 sierpnia 2015

Podłogowa mozaika robali

0 | skomentuj
Lubię jak jest ciepło. Okno otwarte jest przez cały dzień (na pohybel złodziejom i ku przerażeniu rodzicielki).

Ale na litość boską!, nie oznacza to, że wszystkie te stwory, czające się tuż za moim oknem, mają pozwolenie na bezkarne łażenie/ fruwanie po moim pokoju. Skutecznie walczę więc z tymi hultajami.

W ten oto sposób stałam się posiadaczką całkiem nowej mozaiki na podłodze - obok kłaków włosów, które czasem wyglądają jak pająki, moją podłogę zdobią martwe, zdecydowanie rozczłonkowane i rozmazane ciałka różnych groźnych stworzeń. W kolekcji mam: dwa komary (duże!), konika polnego, trzy ćmy i pająka (tym razem prawdziwego).

Każda śmierć okupiona była cierpieniem. Moim oczywiście. Musiałam bowiem wziąć buta (obowiązkowo nie swojego, lecz innych domowników) i niczym żołnierz na wyniszczającej wojnie, walczyłam, bo: mój jest ten kawałek podłogi!

I ściany i lampa też.

Jednak wojna ta jest zbyt wyczerpująca, by zabrać z pola bitwy ciała wrogów. Dlatego też czekam aż same się rozłożą. Czy coś.

A póki co zwyczajnie je przeskakuję.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Moje słowa w potoku słów

2 | skomentuj
Cześć. Tu Karolina.
Studiuję socjologię, która (stety - niestety) stała się dla mnie stanem umysłu - inaczej nie umiem już patrzeć na świat. Co czasem skutecznie denerwuje M. - mojego narzeczonego, niedługo męża (jak to się stało?!), ale przede wszystkim przyjaciela i partnera do dyskusji (często burzliwych, to fakt). W swoim roztrzepaniu i robieniu tysiąca rzeczy na raz zatrzymuję się i przyglądam ludziom i rzeczom dookoła, na zmianę zachwycając się, dziwiąc i wkurzając. A że z natury przegrywam w gry typu "kto odezwie się pierwszy", postanowiłam dzielić się codziennymi absurdami i zachwytami z Wami.
Wkład w to ma również M., który długo namawiał mnie do stworzenia tego miejsca (w tych rzadkich momentach wolnego czasu zazwyczaj: płaczę, śmieję się, płaczę ze śmiechu i śmieję się przez łzy na wciąż odkładanych serialach) i stał się inspiracją do jego nazwy - muszę tu dodać, że M. jest absolutnym mistrzem przysłów, powiedzeń i złotych myśli. Słowa w potoku są jednym z nich. Z przekręcenia znanego "potoku słów" (którym rzekomo akurat go raczyłam) wyszło to oto dziwo i, po uprzednim wyszydzeniu, obśmianiu i opowiedzeniu wszystkim o kolejnym wpisie do zeszytu złotych myśli, stwierdziłam, że może jednak ma to więcej głębi niż mój myśliciel spodziewał się z siebie wydobyć.
Jako że wiele się dzieje wokół mnie, a sama wkraczam w rok pełen życiowych zmian, blog ten stanie się zapisem tych bardziej lub mniej ważnych momentów i decyzji.