środa, 30 września 2015

To nie dla ciebie

0 | skomentuj


Jak to jest, że ludzie, im większą mają swobodę w dokonywaniu wyborów, również tych „genderowych”, dotyczących pracy, ubioru, stylu życia, coraz bardziej poszukują, ba! domagają się różnic i jasnego podziału.

Sklep z LEGO jest fenomenalnym miejscem do obserwacji ludzi. Częściej tych dużych, niż tych małych.

Rodzice mają bardzo silną potrzebę jasnego podziału klocków na te dla chłopców i dziewczynek. Czasem o ten podział pytają, częściej jednak sami takiego podziału dokonują. Najważniejszymi kryteriami według nich są:

      1. Kolor pudełka. Główne rozróżnienie rodziców, chętnie stosowane przez firmę. Różowy bezwzględnie zarezerwowany jest dla dziewczyn. Choćby w środku miało znajdować się najbardziej wypasione auto w sklepie. Nope. Różowy jest dla dziewczyn. To samo z fioletem i odmianami tych dwóch kolorów. Czarny jest dla chłopaków. No i niebieski.  Niebieski również jest dla chłopców.  Zwłaszcza tych najmłodszych. W bardziej ekstremalnych przypadkach rodzice postrzegają tą różnicę dychotomicznie – jasne dla dziewczyn, ciemne dla chłopców.
      2. Tematyka. Dla chłopców są wszystkie bajki (Star Wars, Ninjago itp.) a także samochody i roboty. Również seria CITY, która, jak nazwa wskazuje, przedstawia po prostu miasto – ulice, służby drogowe, miejskie, pociągi. Dla dziewczyn przeznaczone są klocki z elfami i dziewczynkami – gwiazdami pop, robiącymi zakupy, opalającymi się itp. Dla dziewczyn też zarezerwowane są zwierzęta. Wszelakie.
           3. Klocki po prostu. Rodzice często wychodzą z założenia, że LEGO jest dla chłopców. A dziewczynki nie chcą się nimi bawić. Błąd. Myślę, że znajdzie się milion takich jak ja, które bawiły się w dzieciństwie klockami LEGO.

O ile dzieci zgadzają się z takim podziałem rodziców – nie mam nic przeciwko. Wkurzają mnie jednak dwie rzeczy.

Po pierwsze, że te chore czasem podziały dotyczą również klocków dla dzieci do 3 lat. Problematyczny staje się więc pojazd do ciągnięcia na sznurku, supermarket ze złodziejem (sklep jest kobiecy, złodziej męski, a rodzice dostrzegają najbardziej ten element, który jest przeciwny płci ich dzieci). Na nic zdaje się moje namawianie, że to naprawdę fajny zestaw. Że straż pożarna z pewnością może spodobać się małej Kasi. Nie. To męska sprawa. Nawet jeśli Kasia obchodzi dopiero roczek i nie ma pojęcia co to płeć i co wypada a co nie.

Po drugie – nienawidzę, gdy rodzice nakazują bądź zabraniają dzieciom wyboru tego, co im się podoba. I nie chodzi tu o cenę czy nieodpowiedni wiek. Chłopiec lubiący zwierzęta słyszy od swoich rodziców „przestań, to są dziewczyńskie klocki! Zobacz, tam są fajniejsze” (tata prowadzi więc syna do ukochanych przez SIEBIE Star Warsów).  Dodać należy, że słowo „dziewczyńskie” wypowiadane jest często pogardliwie. Z drugiej jednak strony, dziewczynki mają jeszcze gorzej, bowiem dla nich asortyment jest znacznie bardziej ograniczony. Gdy ich oczy zapalają się na widok klocków z bajki, którą oglądają w telewizji (i nie jest to bajka o paczce najlepszych przyjaciółek) kierowane są na dział „różowy” ze słowami „nie nie Zosiu, to jest dla chłopców, klocki dla ciebie są tam”. 

Jednym z bardziej ekstremalnych przykładów takich podziałów jest sytuacja, gdy ojciec nie chciał kupić synowi lizaka (lizaka!) LEGO tylko dlatego, że "są same dziewczyńskie kolory". Dodam tylko, że lizaki były w kolorze białym i żółtym. Nawet jeśli była to tylko wymówka (może nie chciał kupować mu słodyczy), to podany argument był po prostu głupi. I powielający niepotrzebne stereotypy.
 
Nastawiając od najmłodszych lat na takie rozróżnienie, trudno się dziwić, że dzieci internalizują te zachowania i później je powielają. Mam wrażenie, że kobiety są nawet bardziej zatwardziałe w tych podziałach. Mimo, że sprzeciwiają się np. nierównościom w pracy wynikającym z płci, same powtarzają i szczepią w swych dzieciach słowa i zachowania, które te stereotypy utrwalają.

Oczywiście, takie zachowania nie dotyczą wszystkich rodziców. Ale obserwuję je u naprawdę dużej ilości dorosłych. Szkoda, że w tym wszystkim nie zdają sobie sprawy z tego co robią i jak wielką moc mają słowa, którymi się posługują.

piątek, 25 września 2015

Co ślina na język przyniesie

0 | skomentuj



Poniedziałek. Dzień wolny. Kto nie marzy o wolnym poniedziałku?

Poniedziałek wolny jest dla mnie. Dla M. właściwie też, bo o 7 rano, czyli wtedy, gdy u mnie trwa środek nocy i przekręcam się z lewego boku na brzuch, wraca już z pracy. W swojej łaskawości nie budzi mnie od razu, nawiedza mnie dopiero o godzinie dziewiątej.

Zaspana wpuszczam Go do domu, mamroczę jakieś słowa powitania. Krótko rozważam, czy dać Mu buziaka na powitanie, równocześnie analizując swój pocałonocny oddech. Właściwie w swoim zaspaniu nie wiem, którą opcję wybieram i dalej bez słowa kieruję się z powrotem do mojej świątyni rozkoszy – łóżka. M. rusza za mną. Nie wymaga ode mnie wysublimowanej konwersacji  (wie, że nadejdzie moment, gdy otworzę paszczę i trudno będzie mi ją zamknąć). 

W chwili wyjątkowej przytomności robię to, co przy M. robić muszę zawsze, bo inaczej kończy się to moimi (o)krzykami – okrzykiem bólu i krzykiem na M. Chowam włosy pod piżamę. Sprawdzam, czy ciepłe skarpetki nadal są na miejscu (wszak już zimny wrzesień!) i z radością wpakowuję się pod jeszcze ciepłą kołderkę. 

Jednak M. nie przyszedł sam. Jak zwykle przyprowadził ze sobą kolegów z Fify i całkiem nowo pożyczonego pada. Razem z towarzystwem rozkłada się gdzieś pomiędzy mną a ścianą. Jak tradycja nakazała, laptopa włączył, kolegów powołał do życia i kadry, a sam błyskawicznie udał się na nieplanowany spoczynek. 

Śpimy tak sobie razem. Ja, M. i chłopaki z kadry. No i pożyczony pad. Mimo tłoku w łóżku, jakoś się z M. spotykamy. Tańczymy zwyczajowy taniec, tworząc skomplikowany wzór geometryczny z naszych kończyn. Ręka, noga, mózg na ścianie. Trudno odróżnić, co jest czyje, ale tak właśnie jest najwygodniej. Znaczy ja tak uważam. M. oficjalnie również tak twierdzi, choć czasem widzę, jak po upragnionej zmianie pozycji po kryjomu pozbywa się ze swojej ręki mrówek. Właściwie, to ja czasami też mam wątpliwości. Przeważnie wtedy, gdy skomplikowany wzór i bliskość M. odcinają mi dopływ powietrza.

No więc śpimy tak spleceni, każde na boku, twarzą do siebie. Moja twarz znajduje się gdzieś pomiędzy Jego pachą, umięśnionym cyckiem a głową. Na zegarze jest godzina jedenasta, a mój Narzeczony budzi się. Mnie też budzi, choć niespecjalnie.

- Kurwa. – wyrywa Mu się niechcący. I zaczyna mnie irytująco trzeć po czole.
- Co Ty robisz?
- Chyba Cię ośliniłem. 

Faktycznie. Próbując otworzyć oczy czuję, że nie jest to proste. Ale nie tak, że śpiochy, że zaspana. Kleją mi się, bo mój współspacz swoją obfitą śliną poczęstował nie tylko moje czoło, ale również powieki. Ręka M. nie wystarczy, by pozbyć się Jego DNA z mojej twarzy. Atak jest tak ciężki, że muszę sięgnąć po cięższą artylerię. Na ślinianej wojnie poświęcam więc mojego wiernego kompana - kołdrę - i wycieram nią sobie całą twarz. Tak na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek też, przekręcam się na drugi bok i każę M. leżeć na łyżeczkę. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.


czwartek, 17 września 2015

Tropiciel zapachów

0 | skomentuj



Wieczór jak każdy inny. Leżymy z M. i oglądamy serial. Jest leniwie, ale tak właśnie lubimy.

Podczas przerwy na reklamę M. zaczyna się nudzić. Wiadomo, podczas reklam człowiek zdąży zjeść kolacje, wziąć długą kąpiel i skoczyć odwiedzić znajomych. Jako że ja jestem już po dwóch pierwszych, a na spotkania żadne się nie umawiałam, o godzinie 22:00 leżę już grzecznie w piżamce jak nakazuje dobry obyczaj.

Leżę więc sobie na brzuchu, gram w głupią (ale cholernie wciągającą!) gierkę. Jednak M. się nudzi. Zaczyna się kręcić. Kotłuje się na łóżku, macha witkami na wszystkie strony, w końcu ląduje na mnie. Zaczyna mnie łaskotać, ale nagle zatrzymuje się. I milczy. A M. nie milczy w takich sytuacjach, naśladuje bowiem odgłos z filmu "Szczęki", zwiastując mi nadchodzący atak.

Zastanawiam się czemu milczy. Orientuję się, że M. trzyma głowę na wysokości pęknięcia moich pleców. I... wącha. "O MATKO BOSKO KABANOSKO CZYŻBYM PUŚCIŁA BĄKA I O TYM NIE WIEDZIAŁA?!!?!" myślę gorączkowo. Jednak reakcja M. byłaby wtedy całkiem inna i leżałby już na podłodze do reszty się ze mnie nabijając. O co więc chodzi?! Czekam.

- Twoja pupa dziwnie pachnie.
- Co znaczy dziwnie? (o matko, o matko, o matko)
- Takim.... zbożem pachnie.


Siedem lat, a On nadal potrafi mnie zadziwić tak, że nie wiem co powiedzieć.

wtorek, 15 września 2015

Mam czas

1 | skomentuj
Różnice między płciami są fajne. Ja oglądam serial albo jakiś makijażowy filmik na YT, a M. w tym czasie śledzi grę w najnowsze GTA. Ja lubię dramaty i filmy psychologiczne, On - akcję i sci - fi. Ja myślę na przód, planuję, a M. mi te plany spontanicznie zmienia (lub o nich zapomina). Nie jest nudno, uzupełniamy się.
Ale te różnice czasami powodują, że mamy ochotę zabić. Na tysiące sposobów.
Albo chociaż obdarzyć soczystym oklaskiem. W policzek rzecz jasna.
W ostateczności pozostaje nam opadnięcie rąk, wzrok skierowany ku Opatrzności (w poszukiwaniu cierpliwości) i bardziej lub mniej ciche westchnięcie.
Tydzień temu, łaskawie dla M. wybrałam to ostatnie. Co nie było proste. Choć może zdecydowało  to spojrzenie ku Opatrzności, wszak stałam akurat w kościele.


Wesele. Jeszcze nie nasze. Dobrych kumpli z osiedla, znamy się od dzieciaka. Ślub na 16:00, także mamy czas. JA mam czas. Dobra, nie mam, ale sobie radzę. Ale od początku.

Zarówno tydzień wcześniej, jak i dzień wcześniej pytam Narzeczonego, czy może zdecydował, co zakłada na ślub. Niby dla faceta prosta sprawa, ale garnitur M. jest OKROPNY. Tak więc wiemy oboje, że batalia z ubiorem nie będzie łatwa. Ja wiem. On chyba nie, bo w obu przypadkach bagatelizuje sprawę, twierdząc, że "ma czas". Ja, niczym Nostradamus, potrafię przewidzieć już nadchodzącą katastrofę. Ale milczę.
Dodam tylko, że na sobotni weselny poranek mój mężczyzna zaplanował sobie jeszcze siłownię (wszak rzeźba rzecz najważniejsza!).

Dzień ślubu. Godzina 13:30. Zmierzam właśnie w świeżo ułożonej fryzurze (dzięki U.!) do domu. Dzwoni telefon.
- Kara przyjdziesz do mnie mnie ostrzyc?
- Dzisiaj?!
- No tak. To jak?
- Chyba ocipiałeś z radości. Właśnie wracam do domu. Muszę umalować Kasię, Julkę i Anię. No i Anię uczesać. Nie wspomnę o ogarnięciu  siebie i przebraniu się za kobietę.
- No tak, dla innych to Ty masz zawsze czas a potem się spóźniasz! Aaaaa, dobra! (wciąż słyszę nadąsany ton M.)

Godzina 15:15. Na 15:30 umówiliśmy się z resztą w kościele (na ślubie pełniliśmy wazne funkcje dodatkowe). Telefon.
- Karolina! Którą koszulę mam założyć?!?!
- (spokojnym tonem, choć sama nie mam pojęcia, jak się na to zdobyłam) Dopiero się ubierasz?
- ....
- Załóż jakąś na krótki rękaw. Tą szarą lubię.
- Chciałem tą czerwoną...
- Za ciepło Ci będzie.
- Nie no, ja lubię tą czerwoną.
- (wciąż spokojnie) To po co dzwonisz i się mnie pytasz, skoro już wybrałeś? Załóż czerwoną i się pospiesz. Jest 15:16. 
- No przecież wiem!

Dotarłam do kościoła 15:30 (nadal nie wiem jak ja to zrobiłam). M. brak. Godzina 15:40. M. brak. Dzwonię. Dzwonię. Za 28387246 razem odbiera.
- Gdzie Ty jesteś?!
- W domu.
- (tu nie udało mi się już tak spokojnie) Jak w domu? Spóźniony jesteś!
- Ku#wa wiem! Koszulę porwałem o klamkę! Krawat zgubiłem! (tu nastąpiła dłuższa wiązanka, której nie będę przytaczać). Już idę.

Godzina 15:50. Jest! Ubrany w dość przypadkowe zestawienie, aczkolwiek nie prezentuje się tragicznie. Gdy mnie widzi, zamiast przeprosin rzuca tylko "ale się spompowałem na siłowni!", czym ostatecznie wywołuje u mnie białą gorączkę i ochotę na wszystkie wymienione na początku postu kary.

Po ślubie, gdy wszyscy składają już Młodej Parze życzenia, M. pyta mnie cichcem:
- Masz kopertę?
- Jak czy mam kopertę?! Ty miałeś mieć! Pytałam wczoraj czy masz, zapewniałeś, ze tak!
- No tak. Mam.
Uspokojona, wyciągam rękę po kopertę. Biorę.
- Aaaaaandrzeeeej! (to takie moje pieszczotliwe określenie na M.) co to jest?!?!?!?!
Oglądam kopertę. No koperta. Z okienkiem. Od rachunków.
Szczęście, że wspomniana Opatrzność (lub znajomość mojego M. i całej męskiej populacji) kazała mi wziąć ze sobą zaproszenie. Śliną zmazałam ołówkowy podpis naszych imion na odwrocie i wymieniłam zaproszenie na gotówkę.
Spojrzałam bezradnie na M. i powiedziałam tylko:
- Porozmawiamy o tym jutro.
- (nieświadomy chyba mojego cierpienia) Dlaczego jutro?
- Bo dziś chcę się dobrze bawić. Proszę Cie tylko o jedno.
- Co?
- Na nasz ślub przygotuj sobie ubrania wcześniej i nie spóźnij się, dobrze?
Dałam Mu buziaka i poszliśmy składać życzenia w skomponowanym w 5 minut ubiorze M., wręczając Młodym ich własną kopertę.

A potem dobrze się bawiliśmy.


EDIT: Krawat się znalazł. W mojej szafie. Ale to już nieistotny szczegół.



piątek, 11 września 2015

Polski język, trudna język

0 | skomentuj
Z ciężkim bólem, wyrywającym się do tysiąca innych rzeczy sercem i wszystkimi pomysłami co właściwie powinnam NATYCHMIAST zrobić, wzięłam się za swoją magisterkę. Najprawdopodobniej będzie to analiza blogowych pamiętników. Od kilku dni przeglądam więc blogi, wpisy.


I matko bosko kabanosko! Wciąż mam mikserki w oczach.

Ja rozumiem, że nie każdy musi być laureatem konkursu ortograficznego. Że nie zawsze trafi się z przecinkiem. Że czasem trudne słowo potrafi zrobić nam psiku(ta)sa.


Jakoś to do tej pory znosiłam, ale dziś przelała się czara mojej ortograficznej goryczy. Przeczytałam komentarz na jednej ze stron i umarłam. Polonistycznie, językowo umarłam.

"ja tez mialem kiedys pamietnik ale mi ukradla taka dziewczyna chyba tak mi sie wydaje. wpisali mi sie wszyscy prawie. ja widze rze wpisuje ci sie tylko jedna osoba-to sie chyba jakos nazywa chyba nakretctwo. ja sie wpisuje w strone pamientnika w dzien urodzin mojej curki krzestnej, mjego przyjaciela i hitlera. Na gorze pientro na dole parter czy moje slowa sa czegos warte?"

Pomyślałam, że to pewnie jakiś fake, że niemożliwe, że ściema, że pobite gary. Ale nie, ten człowiek zdaje się tak pisać na serio.

Postanowiłam jednak zająć się tym tysiącem nieczekających zwłoki rzeczy i porzuciłam przygotowania do magisterki.

wtorek, 8 września 2015

Z pustego to tylko kobieta naleje.

1 | skomentuj


Rozmowa w pracy. Z kolegą. Płeć ma tu duże znaczenie. 

Opowiadam o tym, jak było na domku nad jeziorem. Jak to kobieta, po tysiącu skojarzeń i poruszonych wątków, doszłam do jednego z ostatnich wypoczynkowych obiadów.

- No i wiesz. Ostatni dzień na domku. W lodówce pozostawało mnóstwo rzeczy, ale wiele z nich to resztki. M. dla odmiany chciał zjeść na obiad mięso. Ale był problem. Nie mieliśmy mięsa. Znaczy było. Kiełbasa na grilla. Czyli że na kolację (każdego dnia na kolację był grill. Nie, nie przeszkadzało mi to zupełnie). No ale na obiad go nie było, więc M. wybrał się rowerem na zakupy. Wrócił z dwoma bułkami i piwem (czy kogoś to jeszcze dziwi?!). Widząc go w drzwiach odwróciłam się na pięcie krzycząc już z drugiego pokoju, że widzę, że ma gotowy pomysł na obiad, więc nie będę mu przeszkadzać. M. zaczął się bronić. Że drogie te mięso (może dlatego, że jak wziął piwo, to pieniędzy zabrakło). No ale ja to ja. Już jak był na zakupach wpadłam na pomysł, żeby jednak zrobić naleśniki. Osioł jednak nie wziął telefonu (wczuł się w wioskowo – wakacyjny nastrój), więc pomysł pogrzebałam. Jednak M. niechcący spełnił mój plan.

(O matko, ile ja do niego mówiłam i nadal byłam w połowie opowieści!)

No więc zrobiłam te naleśniki. Miałam resztki wędliny i zdeklarowanego mięsożercę na kanapie, także pierwsza partia była wytrawna: sos z pomidorów i cukinii, na to drobno pokrojona wędlinka i ser. Na wierzch nieco sosu czosnkowego. Druga partia zastąpiła deser: powstała z pozostawionej w lodówce czekolady i dojrzałych już mocno bananów. M. był zachwycony tym pomysłem, mimo iż czekolada nie do końca była nasza (no, może przez zasiedzenie). Trzecia partia była zaś z nieotwartym jeszcze, a pysznym musem jabłkowym mojej rodzicielki. W taki oto sposób pozbyłam się resztek z lodówki, a mój współspacz był szczęśliwy i najedzony.

Skończyłam w końcu mówić, dumna z własnej kulinarnej kreatywności. Marcin popatrzył na moją szczęśliwą minę, zastanowił się chwilę nad moją opowieścią i odpowiedział mi:

- Wiesz… tak sobie myślę, że jak będę mieszkał z dziewczyną, to będę kupował składniki takich dań, na jakie mam ochotę i będę jej wmawiał, że to resztki i koniecznie trzeba je zużyć. A ona będzie szczęśliwa, że tak zagospodaruje zawartością lodówki.


Facety to jednak przebiegłe potwory.

piątek, 4 września 2015

Ja mam u was 10% rabatu, czyli bogaty na zakupach

1 | skomentuj
Lubię swoją pracę. Lubię kontakt z ludźmi, z klientami. Lubię dzieci. Dorosłych z reguły też.

Sklep Lego. Dzień jak co dzień. I nagle widzę w drzwiach ją. Ona wchodzi, a ja wychodzę. Taki odruch bezwarunkowy. Po chwili jednak cofam się, przypominając sobie, że jednak nie mogę tak opuszczać stanowiska pracy. Znaczy stanowisko jak stanowisko. Koleżanki opuszczać nie powinnam w potrzebie.
Przynajmniej nie bez uprzedzenia.
Na karteczce piszę jej więc "baba na pewno podejdzie i powie, że ma u nas rabat 10%. Kłamie. Ma 5%".
Po tych słowach z czystym sumieniem uciekam na zaplecze, słysząc tylko w oddali słowa mówione tym bogatym, nadąsanym tonem.

Sknerstwo bogatych. Nie żebyśmy nie dawali rabatów. Dajemy. Za zakupy powyżej 800 zł. Ot, takie małe zakupki!. No ale dla niej faktycznie nie takie znów "pochłaniającecałąwypłatęnaktórąpracowałammiesiąc". Ale na miłość boską, jeśli kupiła w naszym sklepie kilka razy, nie oznacza to, że rabat jest jej przypisany z góry. Wykłóca się o upust przy zakupach ledwo przekraczających 100 zł, co na legowe warunki nie jest absolutnie żadnym osiągnięciem. Ale czego spodziewać się po kimś, kto nazwał swoje dziecko Sally. To syn oczywiście. Jakbyście nie wiedzieli.

Jak to mówią typowy standard - full kasy, wysokie stanowisko, drogie auta i dalekie wycieczki (proszę pani, ja nie mogę czekać, ja LECĘ DO STANÓW!!). Klasa wyższa. Nie pogadasz. Ale! jak przystało na standardy (tu posłużę się wyrafinowaną maksymą) - wyżej sra niż dupę ma. Bo na Lego dla dziecka to już żałuje. Nie dziecku oczywiście. Sklepowi żałuje. Próbuje wmówić wciąż to samo wyssane z palca kłamstwo.

Nie żebym miała coś do bogatych. Niech im się wiedzie. Niech kupują dzieciom prezenty. Ale ludzie dużo biedniejsi nie wykłócają się tak o rabat jak ci, którzy na brak mamony narzekać nie mogą. Nie są tak niemili i bezwzględni w rzucaniu obraźliwymi tekstami.

Ale może to właśnie jest kluczem do sukcesu?

Muszę stać się chamem.