czwartek, 25 lutego 2016

Już-nie-krzywy uśmiech

7 | skomentuj


Całe życie śmiałam się do połowy. Tak nie za mocno. Tak, że było widać, że się śmieję, ale nie raczyłam nikogo swoimi migdałkami. Nie że tego nie lubiłam – bardzo lubiłam i nadal lubię się śmiać.

Ale zawsze wstydziłam się swoich zębów.

Z zazdrością patrzyłam na kobiety, które mają piękne zęby i śmieją się tak, że widać im dziąsła. Które noszą piękne szminki podkreślające równy sznur białych zębów. Których twarz po prostu jaśnieje od pięknego uśmiechu. 

A potem patrzyłam w lustro.

M. i inni mówili, że nie jest źle, że oni nie widzą, żebym miała krzywe zęby. Kłamali. Znaczy kochani są, że kłamali, ale ja i tak swoje wiedziałam. Wiedziałam, bo widziałam.

Poza tym byłam już kiedyś u ortodonty i on też to widział. Miałam wtedy jakieś 10 lat i te same krzywe zęby. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, który orzekł, że muszę nosić aparat. Wtedy ruchomy. Na dolne i górne zęby. Byłam już za stara na aparat darmowy (co za absurd), więc rodzice chcąc niechcąc wyłożyli spore pieniądze na inwestycję w moje uzębienie.
O dziwo, na początku aparat nosiłam regularnie. Zawsze na noc, często w dzień. Potem głównie na noc. A potem to już różnie było. Aparat sam mi w nocy wypadał (albo go wyciągałam przez sen, choć przed rodzicami zawsze upierałam się przy opcji nr 1). Nie mogłam z nim jeść, sepleniłam okrutnie. Zadziałała prosta zasada – jeśli coś ci przeszkadza – pozbądź się tego. W końcu jeden aparat gdzieś zgubiłam (sądzę, że do tej pory znajduje się gdzieś w domu, ponieważ nigdy nie wychodziłam z nim na zewnątrz, może więc przeżywa drugie życie za jakimś łóżkiem lub szafą) a drugi przestałam nosić. Zęby wcale nie były prostsze, bo i czas noszenia aparatu wcale długi nie był.
No i dalej żyłam z tym krzywym uśmiechem. Dalej zasłaniałam ręką usta, wstydząc się tego, co inni mogą zobaczyć. O aparacie stałym myślałam długo. Naprawdę długo. Jakoś od liceum. Wiedziałam jednak, że nie zrobię tego drugi raz rodzicom i jeśli kiedykolwiek go założę, zrobię to za swoje pieniądze. I tak to odwlekałam. Znajomi zakładali aparaty, ściągali je, świecili pięknym uśmiechem, a ja wciąż czekałam.

Decyzja
Najważniejsza jest decyzja. Jest to moment przełomowy, od którego już zaczyna się prawdziwa zmiana. Również dla mnie nadszedł w końcu ten moment. Miałam już faceta, z którym chcę spędzić życie, czułam się ze sobą dobrze. Zarabiałam swoje pieniądze. Ale to właśnie one sprawiły, że tak długo bujałam się z ostateczną decyzją o założeniu aparatu.
Umówmy się. To nie jest tania sprawa. Zwłaszcza dla studenta, który pracuje na pół etatu, dostaje marne stypendium naukowe i za rok bierze ślub, za który sam zapłaci. Ale niech Was to nie odstrasza. Warto.
Decyzja była dla mnie o tyle trudniejsza, że wiedziałam, że będę mieć aparat również na swoim weselu. Nie ściągnę go na jeden dzień, aparat jest wtedy do wyrzucenia. Co prawda są takie, co noszą aparat tylko rok, żeby w najważniejszym dniu mieć ładny uśmiech, potem jednak ich zęby wracają na swoje dawne miejsce. Sorry, natury tak szybko nie oszukasz. Trochę się zastanawiałam, ale M. pomógł mi w decyzji. Wiedział, że jest to dla mnie ważne. I namówił mnie. W aparacie też mogę wyglądać pięknie. Również na swoim ślubie. Uwierzyłam w to i przestałam się przejmować. 

Podjęłam decyzję.

Przed
Należy umówić się na konsultację i dowiedzieć jak to z Waszymi zębami jest, tzn. ustalić wstępnie plan działania. Jaki aparat, ile pieniędzy, co trzeba zrobić wcześniej. Na konsultację warto przyjść już ze zdjęciami RTG zębów (zdjęcie Pantomograficzne oraz Cefalometryczne), żeby ortodonta wiedział, na czym stoicie i jak poważna jest wada. Przed założeniem aparatu należy wyleczyć wszystkie chore zęby. Wszystkie. Nie ma zmiłuj. Jeśli od 7 lat nie byliście u dentysty, najwyższy czas się z nim przeprosić a nawet zaprzyjaźnić. Są szczęśliwcy, którzy dziur nie mają. Ci, którzy tak jak ja do nich nie należą, muszą przygotować się na kilka uroczych randek z patrzeniem sobie głęboko w oczy. Zdarza się, że jakiś ząb trzeba wyrwać, tak więc czas przed założeniem aparatu może się przeciągnąć. Jak już wyleczycie wszystkie zęby, można przejść do pobrania wycisku oraz zakładania „gumek rozpychających”.
Wycisk to coś na kształt modeliny wkładanej do buzi. Na nim wyciśnięty zostaje każdy krzywy (i nie) ząb. Po kilku miesiącach fajnie widać na nich różnicę w układzie :) Zaleca się wstrzymanie od posiłku na jakieś 2 godziny przed pobraniem wycisków. Ja tak nie miałam, ale niektórym zdarza się odruch wymiotny. Ot, mała przygoda! Gumki rozpychające służą do delikatnego „odseparowania” szóstek (to na nie najczęściej zakładany jest aparat) tak, by tydzień później założyć na nie pierścienie. Samo zakładanie gumek jest nieco nieprzyjemne (ale do przeżycia) i przez pierwszy dzień, dwa ich noszenia bolą zęby, czasem nie tylko szóstki. Lojalnie uprzedzam.

W trakcie
Samo zakładanie aparatu nie boli. Bałam się tego i nawet się na to przygotowałam, ale bólu nie było. Dziwne uczucie wywoływał za to rozszerzacz do ust, w dodatku kojarzył mi się z jakimiś japońskimi chorymi zabawkami erotycznymi. Powodował, że ortodontka miała dostęp do wszystkich moich zębów (co nie jest proste, bo mam szczękę dziecka. Tak mówią).
Lekarz najpierw zakłada ci na szóstki pierścienie, czyli taki metal, który trzyma całą konstrukcję aparatu. Nie zdziwcie się, że wygląda to trochę jak u jakiegoś Frankensteina ;) Potem ortodonta nakłada na zęby klej i przykleja zamki, czyli małe metalowe kwadraciki. Na zamki nakładane są gumki – ligaturki. Do wyboru są różne kolory. I nie zrażajcie się – przed założeniem aparatu byłam pewna, że będę nosić tylko białe lub przezroczyste, tymczasem założyłam takie dopiero w tym miesiącu (gumki zmieniane są na każdej wizycie ortodontycznej). Moje ulubione to błękitne, ale miałam tez jasno różowe. No teraz jeszcze polubiłam białe, ale ostrzegam – farbują od jedzenia (buraki, mandarynki, mocno napigmentowane składniki). Przez zamki przeciągany jest drut i voila – gotowe!

Po
Zaraz po jest okej. Znaczy prawie okej, bo nie możesz się przyzwyczaić do swojego widoku. I do tego, że masz coś w buzi. W drodze powrotnej do domu radzę zaopatrzyć się w zapas jedzenia typu jogurty, zupki, banany i jakieś papki – przydadzą się w najbliższych dniach. Nie będę kłamać – zajebiście boli. Nie możesz gryźć. Masz wrażenie, że ruszają ci się wszystkie zęby. Nawet jak nie próbujesz gryźć to boli. Jedziesz na tabletkach przeciwbólowych. Aparat jest niewygodny. Wydaje się ogromny i nie na miejscu. Masz wrażenie, że nigdy się nie przyzwyczaisz. W dodatku aparat cię obciera – masz rozoraną wargę, język, dziąsło – wybierz jedno lub wszystkie. Masz ochotę wyszarpać ten metal z twojej buzi. Właśnie wtedy na potęgę zaklejasz wszystko woskiem – każdą obcierającą cię powierzchnię (jak już w końcu namierzysz paluchem który cholerny fragment tego świństwa jest dla ciebie wyjątkowo okrutny). Na rany polecam Sachol – przynosi ulgę.

W pełni korzystaj z przywileju człowieka w bólu – niech inni robią ci jedzenie, przynoszą tabletki, pytają czy cię boli (oczywiście, że boli, nie widać?!) i niech rozpieszczają. Jedz dużo lodów. Trochę pomaga, ale ważniejsze, że możesz zjeść coś, co jest pyszne i nie musisz mieć wyrzutów sumienia.
A potem wszystko mija.

Przyzwyczajasz się. Aparat ci już nie przeszkadza. Zapominasz o jego istnieniu. Powoli zaczynasz jeść coraz twardsze rzeczy. Zużywasz coraz mniejszą ilość wosku bo i buzia i aparat przyzwyczajają się do siebie. 

No i widzisz efekt. Jest cudowny. Już po miesiącu, nawet po dwóch tygodniach, widać pierwsze zmiany. Przeglądasz swoje zęby kilka razy dziennie. Pokazujesz je innym. Dużo razy.
Potem przychodzi już rutyna. Chodzisz na comiesięczne (lub półtoramiesięczne) wizyty. Ortodonta zmienia ci gumki i dokręca aparat. Potem znów kilka dni bolą zęby. Jesz kanapki bez skórki, banany i dużo jogurtów. Są miesiące bardziej i mniej bolące. Tak już jest. Ale nawet gdy boli, nawet gdy jesz kolejny jogurt, jesz go prostymi zębami. 

Co do tego co można jeść a co nie – najlepiej sprawdźcie to sami. Oczywiście ostrożnie. Ja omijam wszystko, w co muszę się porządnie wgryźć – niepokrojone jabłka czy marchewki. Nie żuję gumy i nie piję coli (tej ostatniej chyba bardziej dla swojego zdrowia). Nie lubię też sałaty, zwłaszcza po podkręceniu aparatu, bo jest tak cienka, że muszę ją mocno złapać zębami, co sprawia lekki ból. Chipsy jem na potęgę. Znaczy normalnie. 

No i pamiętajcie – szczoteczka i płyn do płukania to wasi nowi przyjaciele. Jedzenie okropnie wchodzi między druciki, chowa się za zamkiem przez co wyglądacie mało zachęcająco, także warto mieć przy sobie również zestaw podróżny np. mały płyn do płukania i małą szczoteczkę do „przetykania” przestrzeni między aparatem (do kupienia w Rossmanie). A gdy już będziecie przetykać je językiem lub palcem, zwróćcie uwagę, czy nie macie rozbawionej waszym widokiem widowni.

 

Koszty
Za swój aparat (sam aparat) zapłaciłam 3000zł. Po 1500zł za górę i dół. Zwykły, metalowy. Dodam, że to jedna z niższych cen w Gdańsku. Te inne, estetyczne, śmakie i owakie kosztują więcej. Często znacznie więcej. Do tego należy doliczyć koszt zdjęć RTG zębów (ponad 100zł), wizyt konsultacyjnych (średnio 50zł, jeśli chce się skonsultować z więcej niż jednym ortodontą, koszt ten należy pomnożyć), czasem wycisków zębów (część gabinetów robi to w ramach zakładania aparatu i nie pobiera za to opłat). Niektórzy pozwalają płacić za aparat w ratach, inni (większość) chce pieniędzy od razu. Na pocieszenie dodam, że rzadko kiedy góra i dół aparatu zakładane są razem. Przeważnie dzieli je miesiąc do trzech, podczas których można uciułać resztę, rezygnując z kilku(nastu, dziesięciu) przyjemności. Koszty wizyt są przeróżne, ja płaciłam 70zł za jeden łuk (czyli aparat górny) i 120zł za dwa łuki (górę i dół). Nie zliczajcie jednak kosztu całego leczenia. Ja tak robiłam. A nie jest to dobre wyjście. Po pierwsze – przeraża. Po drugie – należy zastanowić się nad kosztem początkowym, czy jest się w stanie tyle wyłożyć. Wizyty należy już wliczyć w koszty codzienne. To jak siłownia czy bilet miesięczny. Po prostu. I nie myślcie ile pieniędzy spoczywa na waszych zębach.


Aparat to nie wstyd. Czasy, gdy człowiek w aparacie nazywany był Jimmy’m z Ed, Edd i Eddy dawno minęły. Teraz aparat jest sexy. A przynajmniej całkiem normalny. Przede wszystkim zaś bardzo przydatny. Jeśli tak jak ja nie lubicie swoich zębów, swojego uśmiechu – zróbcie to. Nie czekajcie z tym. Ja żałuję teraz, że nie zrobiłam tego wcześniej. Naprawdę warto. Mówię wam to ja, która nosi aparat dopiero pół roku, a różnica w moim uzębieniu jest ogromna. Ogromna!
I mimo żelastwa na zębach, uśmiecham się dziś szerzej niż kiedykolwiek przedtem.  


P.S. Obiecałam sobie, że póki mam aparat, nigdy, przenigdy nie zwymiotuję. Choćby skały srały a świat się walił, nie zrobię tego.  Nie wyobrażam sobie tego i nie chcę się przekonywać. Fuj. Okropność.

sobota, 20 lutego 2016

Nie LUBIĘ

1 | skomentuj



Ostatnio było o tym, co lubię. Co daje mi radość, umila szarą codzienność. Dziś będzie mniej przyjemnie, bo będzie o tym, czego nie lubię. Właściwie o tym, co mnie wkurza, obrzydza, powoduje grymas. Czasem nawet krzyki i złorzeczenia.

Tematu nie-lubienia nie zdominuje już jedna kategoria. Tu rozstrzał jest nieco większy.
1.      Kożuch. Na mleku oczywiście. Ten do zakładania z pewnością sprawdziłby się właśnie teraz (rzecz jasna jest mi zimno). A więc kożuch na mleku. To coś, co mnie obrzydza. Wyczuję nawet najmniejszy jego kawałeczek. Maluteńki. Niezauważalny. Znajdę go. A raczej on mnie, ponieważ spowoduje, że zacznę biegać po mieszkaniu w ataku paniki, plując na wszystkie strony i próbując pozbyć się resztek tego obrzydlistwa z ust (aparat ortodontyczny zdecydowanie w tym nie pomaga). Nie lubimy się z kożuchem. M. o tym wie i stara się wybierać go, zanim poda mi kakao lub wykwintne śniadanie w postaci płatków na mleku (jeśli już wpadnie na to, że swój pierwszy wybór płatków musi odrzucić, bo to właśnie te, których nie lubię i wyjątkowo zdarzy mu się podgrzać mleko – zimnych płatków również nie tykam).  Nigdy nie znajdą u mnie zrozumienia osoby, które kożuch tolerują. A te, które go lubią, lepiej niech się do tego przede mną nie przyznają.

2.      Osy. I pszczoły. Mimo wielu tłumaczeń, nigdy ich nie rozróżnię i nie jest mi to potrzebne, ponieważ jedno i drugie jest źródłem niebezpieczeństwa. Zbiorczo więc nazywane są osami. Wiem, że to pożyteczne owady, bla bla bla, Krystyna Czubówna by mi to na pewno pięknie i uspokajająco wytłumaczyła. Powstrzymuję się więc przed organizowaniem wyzwania typu „w 2016 zabiję co najmniej 100 000 os”. Nie wiem z czego wynika mój strach pomieszany z obrzydzeniem. Pojawił się jakieś dwa lata temu. Nie przeżyłam w tym czasie żadnego traumatycznego wydarzenia, nie użądliło mnie to bydlę, nie obejrzałam żadnego horroru, w którym główną postacią byłaby gigantyczna mordercza osa, przebijająca swoje ofiary potężnym żądłem. Nic z tych rzeczy. Skoro tak, tłumaczę to sobie tym, że w końcu dorosłam i zrozumiałam, czym jest prawdziwe zagrożenie.

3.      Wyrzucanie śmieci. To coś, czego nie cierpię i nie zamierzam robić (M. nadal oswaja się z tym, że będzie to jego obowiązek). Zdarza mi się to wyjątkowo i po cichu oczekuję fanfarów i kwiatów witających mnie w progu drzwi. Oczywiście nikt nigdy nie wpadł, aby tak wynagrodzić mój trud. Dlaczego nie lubię tego robić? Absolutnie nie chodzi o obrzydzenie, że śmieci, że śmierdzi, że cieknie po rękach i kapie na spodnie i ukochane, białe trampki. Chodzi o czas. Którego nigdy nie mam. Niechętnie przyznaję to, co M. wciąż mi wypomina: jestem spóźnialska. Praktycznie zawsze. A już zawsze robię wszystko na ostatnią chwilę. Problem wynika z tego, że moja doba jest za krótka. Za dużo natomiast jest rzeczy, które muszę/chcę zrobić. W tym natłoku zajęć nie ma czasu na wyrzucenie śmieci. Każdy prawilny człowiek wyrzuca śmieci, gdy gdzieś wychodzi. Gdy ja gdzieś wychodzę, zawsze jestem już spóźniona lub muszę się POWAŻNIE sprężyć, by zdążyć (standardowy schemat z przebieżką na tramwaj). I jak tu znaleźć czas na zmianę kursu i zahaczenie o śmietnik? I nie mówcie mi tu „wystarczy wyjść wcześniej z domu”. Ta zasada po prostu u mnie nie działa.

4.      Znów śmieci, a raczej ich brak. Już wyjaśniam. Ktoś (oczywiście nie ja) wyrzucił śmieci (i chwała i cześć mu za to). Ale nie włożył worka. NIE WŁOŻYŁ WORKA. Nawet teraz zbiera się we mnie złość na tą sytuację. Nie osądzajcie mnie pochopnie – to wcale nie jest abstrakcja z tym workiem. No bo jak się wyrzuca papierek/skórkę od banana/kłębek włosów zebrany ze szczotki? No jak? Szybko. W międzyczasie. Mimochodem. U mnie należy dodać jeszcze: w biegu. Otwierasz szafkę, w której znajduje się śmietnik (który, jak przystało na polski, katolicki dom znajduje się pod zlewem) w locie wrzucasz tam odpadek, na odchodnym trzaskasz drzwiczkami i już. Koniec. A tu klops. Świat się zatrzymuje. Stają SKMki. W telewizji nie ma sygnału. Facebook nie działa. NIE MA WORKA. Musisz przerwać czynność, którą właśnie wykonywałeś (bo przecież wyrzucałeś papierek tylko w drodze gdzieś/po coś/w międzyczasie), wyjąć worki, oderwać jeden i włożyć do śmietnika. Zdaję sobie sprawę, że zajmuje to mniej niż minutę. Ale za każdym razem mam ochotę krzyczeć ze złości. No dobra, czasami nawet się to zdarza. Ewentualnie zaklnę na swój los pod nosem.

EDIT:
Moja A. słusznie zauważyła, że pominęłam jedną rzecz, której nie lubię. Wiem, że tym wyznaniem narażę się wielu osobom, jestem na to przygotowana, biorę wszystko na klatę. Nie lubię kawy. Jest totalnie przereklamowana. Przez nagabywania kolejnych osób miałam do niej mnóstwo podejść.  Czarna. Biała. Cappuccino. Latte, Frappe. W liceum mówili, że do kawy trzeba dorosnąć, że "na studiach to ty się nauczysz pić kawę jak będziesz musiała zarwać nockę". No nie. Nie działa. Pobite gary, przynieście herbatę albo gorącą czekoladę. Nie nauczę się i już. M. też nie pija kawy, co sprawia, że żadne z nas nie umie jej robić. Znaczy ja na pewno, ale od M. też bym nie piła. Także jak ktoś zamierza wpadać do nas w odwiedziny, proszę brać ze sobą swoją ulubioną kawę i samemu ją sobie zrobić. Ja podzielę się mlekiem, a co. Będę dobrą gospodynią.



Po wylaniu z siebie tych wszystkich okropności trudno mi to mówić, ale rzeczy, których się nie lubi, też są potrzebne. Pomagają docenić to, co miłe i przyjemne.

Na przykład po wypluciu na podłogę obrzydliwego kożucha mogę delektować się CIEPŁYM kakao pod ciepłą kołdrą.  

czwartek, 11 lutego 2016

LUBIĘ to!

0 | skomentuj




Wiele razy ktoś się mnie pytał (albo z wypiekami na twarzy wypełniałam kolejne karty Złotych Myśli koleżanek z klasy) co lubię a czego nie lubię. No i wiecie co się wtedy odpowiada: lubię pizzę, nie lubię kłamstwa. Bla bla bla. Oczywiście, że pizzę się kocha a kłamstwa nie trawi, ale czy to właśnie TO wyziera wam z trzewi w życiu codziennym? Czy to właśnie pizza lub lody wywołują uśmiech na twarzy i błogi stan ducha? Czy kłamstwo wywołuje w was furię w najmniej oczekiwanym momencie dnia?


Powiedzmy sobie szczerze – są inne, ważniejsze (i jednocześnie zapewne głupsze) sprawy niż pizza i kłamstwo.


Co więc LUBIĘ?

Nie lubię. Kocham. Kocham ciepło. Pod każdą postacią. Ciepło powoduje, że czuję się szczęśliwsza, po prostu. Ciepło najbardziej lubię w czterech odsłonach:

a.       Słońce. No uwielbiam. M. wciąż wysłuchuje ode mnie, że urodziłam się w złej strefie klimatycznej. Gdzieś mnie poniosło jak przyszło do rozdzielania do grup. Pewnie jak na wuefie, nikt mnie nie chciał, to przydzielili mnie do Polski. Chociaż nie, mogłam trafić na jakąś tundrę czy inną Grenlandię. Plus chociaż za to, że mieszkam nad morzem i latem mogę się powygrzewać na plaży. Czuć promienie słoneczne padające na moje ciało, łaskoczące je delikatnym ciepłem, rozgrzewające, rozluźniające. Tym większa jest moja frustracja, gdy w dni, które spędzam w pracy jest pięknie, za to gdy zamierzam wybrać się na plażę słońce zachodzi i bawi się ze mną w chowanego. Nie ma czegoś takiego jak „za gorąco”. Oczywiście, 40 stopni to dużo i nieco utrudnia funkcjonowanie, ale wystarczy króciutka sukienka, butelka wody noszona przez M. i lody jedzone średnio co pół godziny. Niestety, M. nie podziela mojej pasji do słońca i jęczy już w klimatyzowanym autobusie. Jęczy też na plaży i jęczy cały czas. No i wszędzie wtedy zasypia. Wszędzie i najkrótszym możliwym czasie (mówimy tu o jednostkach mniejszych niż minuta). Ja jednak się tym wcale nie przejmuję, bo mi słońce dodaje energii, wywołuje banana na twarzy i powoduje, że mam ochotę przenosić góry (albo chociaż pojechać na plażę i poleżeć i popływać a potem zaciągnąć M. na spacer po mieście).

b.      Kołdra i koce. Grube skarpety. Założone trzy bluzy. W moich ustach trudno usłyszeć: jest mi za gorąco. Na przykład teraz – o dziwo mam na sobie jedynie jeden sweter (ale ciepły), prawilne domowe dresy i dwie pary skarpetek – zwykle i gruuube, przywiezione z Zakopanego porządne skarpeciochy (chyba nie wyglądam zbyt zachęcająco, ale M. mówi, że nadal kocha i mu się podobam). Za mną siedzi M., który od progu oprócz kurtki zrzucił też bluzę i skarpetki. Gdy ja w pełnym rynsztunku grzeję zmarznięte ręce pod jego pachami on z niedowierzaniem kiwa głową. No i kołdra i koc. Uwielbiam siedzieć pod kocykiem. M. nie potrafi tego zrozumieć i wciąż zrzędzi, gdy przekopuję go, by zlazł w końcu z mojego kocyka, bo chcę się przykryć. I usilnie broni się przed wciągnięciem pod niego. Niedobry. 

c.       Kąpiel. Mmmmm. Na samą myśl robi mi się błogo. Ciepłą kąpiel, oprócz ciepła oczywiście, lubię za to, że to chwila dla mnie. W wannie czytam książki, oglądam kosmetyczne jutuby, uczę się. W wannie ZAWSZE słucham muzyki. W wannie odpoczywam. No  i muszę przyznać – najlepszym momentem kąpieli jest ten, gdy woda dopiero się nalewa. Ten dźwięk jest tak obłędny, że dla niego wskakuję do wanny gdy woda ledwie moczy mi cztery litery. I nigdy, przenigdy!, nie puszczam wody na pełnym ciśnieniu. To zbrodnia. To odbieranie sobie przyjemności. Tak nie można. Nawet jeśli wiąże się to z zajmowaniem łazienki przez godzinę. Taka kąpiel to chyba najprzyjemniejsze zwieńczenie dnia (no dobra, znajda się jacyś konkurenci). Tłumaczę więc M., że po prostu nie istnieje opcja, że gdy w końcu się wyprowadzimy, w naszym domu nie będzie wanny (zapomniałam dodać – M. jest gorącym wyznawcą prysznica i ma irracjonalny problem z siadaniem w wannie. Nawet swojej). Jeśli mi jej nie zapewni, będę jeździła na kąpiele do rodziców. Albo będę nachodzić sąsiadów. Tylko tych przystojnych. 

d.      Suszarka. To najdziwniejsza pozycja na tej liście. Ale to najprzyjemniejszy moment porannego rytuału. Suszyć można wszystko. Oczywiście, zaczyna się od włosów. A że włosy mam długie i gęste to i długo suszę. No ale jak już nie można oszukiwać, że coś jest jeszcze mokre (no i w obawie przed zniszczeniem włosów), należy zacząć suszyć inne części ciała. Stopy. Brzuch. Dłonie. Plecy (tu jest najmniej wygodnie). A gdy każde już jest ogrzane to można zrobić jeszcze jedną rundkę lub zabawić się w karuzelę. Suszyc można podbrzusze, gdy boli – taka alternatywa dla termofora. Suszenie włosów to tez jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień z dzieciństwa. Gdy byłam mała włosy zawsze suszył mi tata. Podzieliłam się nawet z M. tym wspomnieniem i kilak razy też suszył mi włosy (ku mojej ogromnej uciesze). Moje szczęście jednak się skończyło, gdy mój niezdarny Narzeczony stwierdził, że wkładając suszarkę pod włosy szybciej wysuszy mi je od spodu. Jak domyśla się każda kobieta, skończyło się na krzykach (moich) i przerażeniu (M.), gdy włosy wkręciły się w suszarkę.  Po zważeniu w rękach pozostałych włosów, M. oświadczył mi, że to był jego ostatni raz. Było mi bardzo smutno, nawet wtedy, gdy po kilku dniach okazało się, że tata jednak naprawił suszarkę wyciągając moje spalone włosy. Ale wracając do przyjemnych rzeczy, znów – dźwięk. Mmmmrrrr. Suszarka daje taki piękny, uspokajający dźwięk. Wprowadza w błogi stan. I przyznaję – zdarzyło mi się przy nim zasnąć. Tak na chwilkę. Dopóki nie spadłam prawie z krzesła lub gdy opadła mi ręka trzymająca suszarkę. Te dźwięki – suszarki i nalewającej się wody – mają nawet swoja nazwę: white noises. Dla tak samo spaczonych jak ja – są specjalne aplikacje, które naśladują dźwięki fal, wiatraka czy innych „stałych” sygnałów. Sama muszę w końcu ściągnąć i spróbować. 


Ostatnio też zastanawiałam się, czy gdybym wystawiła wannę na lipcowe słońce, położyła się w niej okryta kocem i jednocześnie suszyłabym sobie całe ciało, osiągnęłabym pełnię szczęścia? M. mówi, że ta suszarka i wanna to dość ryzykowne połączenie, ale myślę, że mogłabym zaryzykować.



Rozpisałam się tak, że te mniej przyjemne rzeczy zostawię chyba na następy raz. Po co psuć takie nagromadzenie szczęścia? A Wy? Macie takie proste rzeczy, które sprawiają Wam radość?

środa, 3 lutego 2016

Najcenniejsza dłoń

0 | skomentuj




Miało być o czymś innym. Ale Mama urządziła mi dziś szkołę przetrwania i tym samym dała temat do poważnych wczesnoporannych rozmyślań.  

Jako dziecko czy nastolatka miałam różny kontakt z rodzicami. Nigdy nie byłam typem buntownika, należałam raczej do tych grzecznych (och, no w miarę grzecznych) kujonów z mnóstwem kolegów i koleżanek. Czy to wierni przyjaciele czy charakter relacji rodzinnych sprawił, że w domu byłam zawsze Zosią Samosią. Rodzice niewiele wiedzieli o tym, co u mnie a i mnie raczej nie wtajemniczali w swoje problemy. Kłopotów ze mną nie było, do nauki zmuszać nie trzeba, więc przydługie pogadanki nie były potrzebne. Nie kłóciłam się z rodzicami, ale też nie spędzałam z nimi zbyt wiele czasu. Nie jeździliśmy razem na wakacje (niby to kwestia kasy, ale umówmy się, wspólny wypad na rowery to również wspaniały czas dla rodziny), w domu zamykałam się raczej w swoim pokoju. Żyliśmy bardziej obok siebie niż razem.

Czy było mi z tym dobrze? Nie było mi źle. Wiedziałam, że można inaczej, że bardziej rodzinnie. Wiedziałam też jednak, że rodzice mnie kochają (choć nie potrafią tego okazywać), że troszczą się o mnie i chcą mojego dobra. Że oddadzą za mnie życie. I ja za nich. I tak trwaliśmy.

Mój kontakt z Mamą powoli zaczął zmieniać się w liceum, by ostatecznie poprawić się na studiach. Dorosłam ja, ona też chyba się zmieniła. Zaczęłyśmy w końcu rozmawiać o tym co u nas – ona opowiada mi o pracy, o codziennych sprawach, ja jej o studiach, przyjaciołach.

Stałam się podobna do niej, a dzięki temu zaczęłam rozpoznawać kiedy jest coś nie tak.

Moja Mama to typ Wonder Woman. Lub, jak kto woli, Matki Polki. Wszystko zrobi, o wszystkich zadba. O wszystkich oprócz siebie. Ona nigdy nie jest wystarczająco chora by odpocząć, nie przyznaje się do bólu i pomimo dwóch złamanych żeber chodzi do pracy i dźwiga zakupy.

Ale ja wiem. Widzę. Widzę, gdy ukradkiem masuje sobie żołądek. Gdy znów od nie-wiadomo-czego spuchnie jej warga lub stopa. Widzę, gdy się martwi i popłakuje w cichości łazienki czy pokojowego fotela, bo moja siostra (o zgrozo!) będzie lecieć samolotem.  

To moja Mama. Znam ją.
Wyciągam ją z fotela, racjonalnie tłumaczę, że samoloty to nie potwory zjadające ludzi i niezmiennie truję tyłek, żeby zaczęła dbać O SIEBIE tak jak dba O MNIE.

Mój M. uczy mnie też upchnąć czasem Samosię w kąt i dzielić się z Mamą moimi przeżyciami. Dać jej radość z przygotowań do mojego ślubu. I wiecie co? To jeden z piękniejszych widoków zobaczyć wzruszoną Mamę gdy mierzysz swoją wymarzoną suknię ślubną. Sama nie poprosiłaby mnie o to, by mi towarzyszyć. Ja sama pewnie też bym o tym nie pomyślała, angażując do tego jedynie przyjaciółki. Ale to było coś.

I dziś, gdy leżała bezbronna w moich ramionach, gdy z sercem w gardle czekałam na karetkę, uświadomiła mi jak bardzo ją kocham. Jak kocham każdą zmarszczkę spowodowaną martwieniem się o mnie. Kocham spracowane dłonie, które całe życie o mnie dbały.

I że łatwo mogę ją stracić.

Uświadomiła mi, że muszę jej częściej okazywać miłość. Częściej dzielić z nią tak ważne dla mnie momenty.  Dawać jej więcej siebie. Po prostu.


Pokażcie Mamom, że je kochacie. Nie czekajcie na moment, gdy będziecie się bać, że je stracicie.


P.S. Mama ma się dobrze. Jest już w domu pod moim (i reszty) czujnym okiem. Matka Polka też wróciła i upiera się, że przygotuje na jutro zupę. Tym razem zrobi to jednak Zosia (już nie) Samosia.