Trudno wyjść poza swoją strefę komfortu. Wiecie, ten rodzaj
bliżej nieokreślonej przestrzeni, gdzie czujemy się bezpiecznie. Może czasem
trochę nam w niej nudno, może czasem czujemy, że się nie spełniamy, że stoimy w
miejscu, ale jednak ta ciepła kołderka bezpieczeństwa i spokoju nas zadowala.
Nie chcemy zmian.
Czy na pewno?
Te odczucia mogą dotyczyć różnych sfer naszego życia – związku,
w którym tkwimy z przyzwyczajenia czy strachu przed samotnością; miejsca
zamieszkania i jego otoczenia, które nas drażni, hamuje; szkoły czy uczelni, do
której chodzimy, ale czujemy, że to nie to, co chcielibyśmy robić w życiu; pracy,
która nas nie rozwija, nie satysfakcjonuje, wpędza w depresję czy po prostu nie
zadowala finansowo.
Ja też mam swoją strefę komfortu. I też boję się ją
opuszczać. Tłumaczę się, a jakże, brakiem czasu, nawałem obowiązków, mówię, że
wyjdę z niej jutro, za miesiąc. Jeszcze chwilka, jeszcze trochę.
Tkwiłam tak w tej strefie wiedząc, że chcę, że muszę!,
zmienić pracę. Że już najwyższy czas zacząć coś w zawodzie, coś ambitniejszego,
bardziej dochodowego i stałego. Katowałam się swoją ambicją. Zalewały mnie fale
wyrzutów sumienia, że niczego nie szukam. A jednocześnie nic z tym nie robiłam.
Bałam się. Nadal się boję. I nadal mam wyrzuty sumienia.
Boję się tego, że mi się nie uda. Nie uda mi się znaleźć innej pracy. A jak mi
się uda, to sobie w niej nie poradzę. Wyjdę na głupią, niekompetentną. I wiecie
przed kim najbardziej boję się wyjść na niekompetentną? Przed samą sobą. Jestem
dla siebie najsurowszym sędzią. Wymagam od siebie więcej, niż wymagałaby
sytuacja, niż często wymagają inni. Tak już mam.
Pielęgnowałam tak swoje małe i większe straszki. Budowałam basen, zabierałam drabinkę i jak przerażony Sim machałam rękami na pomoc. Paradoksalnie, z powodu chorej ambicji, na wszelki wypadek nie szukałam
niczego, by nie przekonać się, że jestem do niczego. I tkwiłam tak pod ciepłą, ale wyjątkowo ciążącą mi już kołdrą.
Aż zrobiło mi się za gorąco.
Koleżanka dostała pracę, której właściwie nie szukała.
Koleżanka, od której (strasznie to samolubne i okropne, wiem) czuję się
mądrzejsza. I to, co poczułam, to nie zawiść do niej (och, może odrobinka
poczucia, że jej się nie należy, ale wypleniłam to, wyrwałam prawie z
korzeniami), ale ogromna złość na siebie. Że stoję w miejscu, choć nie chcę
tego robić. Że inni idą do przodu a ja stoję w miejscu, w którym nie chcę już
stać. Już nie.
I tkwiłam w tym dołującym poczuciu samoNIEzadowolenia.
A potem zaczęłam powoli rozumieć, pokonywać bariery, które sama sobie postawiłam. Rozumieć, że tak, chcę
zmian. Że powinnam zacząć starać się je realizować. Przestać szukać
wyimaginowanych wymówek. Ale też, że muszę sobie dać przyzwolenie na porażkę,
na błędy. Że nie od razu Rzym zbudowano i że na początku swojej kariery
zawodowej nie będę idealna. Będę się mylić, ale jeszcze bardziej będę się
starać. Zrozumiałam, że strefa komfortu jest potrzebna, żeby do niej wrócić po
zmaganiach. Tą strefą komfortu niech będzie to, w czym czuję się naprawdę dobrze
i co daje mi faktyczne, a nie złudne, poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie jest to
M., jest to rodzina i przyjaciele. Wiem, że mam w nich wsparcie. Jest to rzecz
stała i niezmienna w moim życiu. Cokolwiek by się nie działo, mogę do nich
przybiec, wtulić się i ukryć pod kołderką ich miłości.
Skoro więc mam taką ostoję, warto wypłynąć na nieznane i
próbować zmieniać te sfery mojego życia, w których nie czuję się spełniona. A jeśli
się nie uda, wrócę do nich, mojego bezpiecznego portu, ukoję żal, złość i smutek
i będę próbować dalej.
Bo tylko tak mogę się rozwijać i być szczęśliwsza.
Uda się. W końcu się uda:)
OdpowiedzUsuń