czwartek, 11 lutego 2016

LUBIĘ to!





Wiele razy ktoś się mnie pytał (albo z wypiekami na twarzy wypełniałam kolejne karty Złotych Myśli koleżanek z klasy) co lubię a czego nie lubię. No i wiecie co się wtedy odpowiada: lubię pizzę, nie lubię kłamstwa. Bla bla bla. Oczywiście, że pizzę się kocha a kłamstwa nie trawi, ale czy to właśnie TO wyziera wam z trzewi w życiu codziennym? Czy to właśnie pizza lub lody wywołują uśmiech na twarzy i błogi stan ducha? Czy kłamstwo wywołuje w was furię w najmniej oczekiwanym momencie dnia?


Powiedzmy sobie szczerze – są inne, ważniejsze (i jednocześnie zapewne głupsze) sprawy niż pizza i kłamstwo.


Co więc LUBIĘ?

Nie lubię. Kocham. Kocham ciepło. Pod każdą postacią. Ciepło powoduje, że czuję się szczęśliwsza, po prostu. Ciepło najbardziej lubię w czterech odsłonach:

a.       Słońce. No uwielbiam. M. wciąż wysłuchuje ode mnie, że urodziłam się w złej strefie klimatycznej. Gdzieś mnie poniosło jak przyszło do rozdzielania do grup. Pewnie jak na wuefie, nikt mnie nie chciał, to przydzielili mnie do Polski. Chociaż nie, mogłam trafić na jakąś tundrę czy inną Grenlandię. Plus chociaż za to, że mieszkam nad morzem i latem mogę się powygrzewać na plaży. Czuć promienie słoneczne padające na moje ciało, łaskoczące je delikatnym ciepłem, rozgrzewające, rozluźniające. Tym większa jest moja frustracja, gdy w dni, które spędzam w pracy jest pięknie, za to gdy zamierzam wybrać się na plażę słońce zachodzi i bawi się ze mną w chowanego. Nie ma czegoś takiego jak „za gorąco”. Oczywiście, 40 stopni to dużo i nieco utrudnia funkcjonowanie, ale wystarczy króciutka sukienka, butelka wody noszona przez M. i lody jedzone średnio co pół godziny. Niestety, M. nie podziela mojej pasji do słońca i jęczy już w klimatyzowanym autobusie. Jęczy też na plaży i jęczy cały czas. No i wszędzie wtedy zasypia. Wszędzie i najkrótszym możliwym czasie (mówimy tu o jednostkach mniejszych niż minuta). Ja jednak się tym wcale nie przejmuję, bo mi słońce dodaje energii, wywołuje banana na twarzy i powoduje, że mam ochotę przenosić góry (albo chociaż pojechać na plażę i poleżeć i popływać a potem zaciągnąć M. na spacer po mieście).

b.      Kołdra i koce. Grube skarpety. Założone trzy bluzy. W moich ustach trudno usłyszeć: jest mi za gorąco. Na przykład teraz – o dziwo mam na sobie jedynie jeden sweter (ale ciepły), prawilne domowe dresy i dwie pary skarpetek – zwykle i gruuube, przywiezione z Zakopanego porządne skarpeciochy (chyba nie wyglądam zbyt zachęcająco, ale M. mówi, że nadal kocha i mu się podobam). Za mną siedzi M., który od progu oprócz kurtki zrzucił też bluzę i skarpetki. Gdy ja w pełnym rynsztunku grzeję zmarznięte ręce pod jego pachami on z niedowierzaniem kiwa głową. No i kołdra i koc. Uwielbiam siedzieć pod kocykiem. M. nie potrafi tego zrozumieć i wciąż zrzędzi, gdy przekopuję go, by zlazł w końcu z mojego kocyka, bo chcę się przykryć. I usilnie broni się przed wciągnięciem pod niego. Niedobry. 

c.       Kąpiel. Mmmmm. Na samą myśl robi mi się błogo. Ciepłą kąpiel, oprócz ciepła oczywiście, lubię za to, że to chwila dla mnie. W wannie czytam książki, oglądam kosmetyczne jutuby, uczę się. W wannie ZAWSZE słucham muzyki. W wannie odpoczywam. No  i muszę przyznać – najlepszym momentem kąpieli jest ten, gdy woda dopiero się nalewa. Ten dźwięk jest tak obłędny, że dla niego wskakuję do wanny gdy woda ledwie moczy mi cztery litery. I nigdy, przenigdy!, nie puszczam wody na pełnym ciśnieniu. To zbrodnia. To odbieranie sobie przyjemności. Tak nie można. Nawet jeśli wiąże się to z zajmowaniem łazienki przez godzinę. Taka kąpiel to chyba najprzyjemniejsze zwieńczenie dnia (no dobra, znajda się jacyś konkurenci). Tłumaczę więc M., że po prostu nie istnieje opcja, że gdy w końcu się wyprowadzimy, w naszym domu nie będzie wanny (zapomniałam dodać – M. jest gorącym wyznawcą prysznica i ma irracjonalny problem z siadaniem w wannie. Nawet swojej). Jeśli mi jej nie zapewni, będę jeździła na kąpiele do rodziców. Albo będę nachodzić sąsiadów. Tylko tych przystojnych. 

d.      Suszarka. To najdziwniejsza pozycja na tej liście. Ale to najprzyjemniejszy moment porannego rytuału. Suszyć można wszystko. Oczywiście, zaczyna się od włosów. A że włosy mam długie i gęste to i długo suszę. No ale jak już nie można oszukiwać, że coś jest jeszcze mokre (no i w obawie przed zniszczeniem włosów), należy zacząć suszyć inne części ciała. Stopy. Brzuch. Dłonie. Plecy (tu jest najmniej wygodnie). A gdy każde już jest ogrzane to można zrobić jeszcze jedną rundkę lub zabawić się w karuzelę. Suszyc można podbrzusze, gdy boli – taka alternatywa dla termofora. Suszenie włosów to tez jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień z dzieciństwa. Gdy byłam mała włosy zawsze suszył mi tata. Podzieliłam się nawet z M. tym wspomnieniem i kilak razy też suszył mi włosy (ku mojej ogromnej uciesze). Moje szczęście jednak się skończyło, gdy mój niezdarny Narzeczony stwierdził, że wkładając suszarkę pod włosy szybciej wysuszy mi je od spodu. Jak domyśla się każda kobieta, skończyło się na krzykach (moich) i przerażeniu (M.), gdy włosy wkręciły się w suszarkę.  Po zważeniu w rękach pozostałych włosów, M. oświadczył mi, że to był jego ostatni raz. Było mi bardzo smutno, nawet wtedy, gdy po kilku dniach okazało się, że tata jednak naprawił suszarkę wyciągając moje spalone włosy. Ale wracając do przyjemnych rzeczy, znów – dźwięk. Mmmmrrrr. Suszarka daje taki piękny, uspokajający dźwięk. Wprowadza w błogi stan. I przyznaję – zdarzyło mi się przy nim zasnąć. Tak na chwilkę. Dopóki nie spadłam prawie z krzesła lub gdy opadła mi ręka trzymająca suszarkę. Te dźwięki – suszarki i nalewającej się wody – mają nawet swoja nazwę: white noises. Dla tak samo spaczonych jak ja – są specjalne aplikacje, które naśladują dźwięki fal, wiatraka czy innych „stałych” sygnałów. Sama muszę w końcu ściągnąć i spróbować. 


Ostatnio też zastanawiałam się, czy gdybym wystawiła wannę na lipcowe słońce, położyła się w niej okryta kocem i jednocześnie suszyłabym sobie całe ciało, osiągnęłabym pełnię szczęścia? M. mówi, że ta suszarka i wanna to dość ryzykowne połączenie, ale myślę, że mogłabym zaryzykować.



Rozpisałam się tak, że te mniej przyjemne rzeczy zostawię chyba na następy raz. Po co psuć takie nagromadzenie szczęścia? A Wy? Macie takie proste rzeczy, które sprawiają Wam radość?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz