Wiele razy ktoś się mnie pytał (albo z
wypiekami na twarzy wypełniałam kolejne karty Złotych Myśli koleżanek z klasy) co
lubię a czego nie lubię. No i wiecie co się wtedy odpowiada: lubię pizzę, nie lubię
kłamstwa. Bla bla bla. Oczywiście, że pizzę się kocha a kłamstwa nie trawi, ale
czy to właśnie TO wyziera wam z trzewi w życiu codziennym? Czy to właśnie pizza lub lody wywołują uśmiech na twarzy i błogi stan ducha?
Czy kłamstwo wywołuje w was furię w najmniej oczekiwanym momencie dnia?
Powiedzmy sobie szczerze – są inne, ważniejsze (i
jednocześnie zapewne głupsze) sprawy niż pizza i kłamstwo.
Co więc LUBIĘ?
Nie lubię. Kocham. Kocham ciepło. Pod każdą postacią. Ciepło
powoduje, że czuję się szczęśliwsza, po prostu. Ciepło najbardziej lubię w czterech
odsłonach:
a. Słońce.
No uwielbiam. M. wciąż wysłuchuje ode mnie, że urodziłam się w złej strefie
klimatycznej. Gdzieś mnie poniosło jak przyszło do rozdzielania do grup. Pewnie
jak na wuefie, nikt mnie nie chciał, to przydzielili mnie do Polski. Chociaż
nie, mogłam trafić na jakąś tundrę czy inną Grenlandię. Plus chociaż za to, że
mieszkam nad morzem i latem mogę się powygrzewać na plaży. Czuć promienie
słoneczne padające na moje ciało, łaskoczące je delikatnym ciepłem,
rozgrzewające, rozluźniające. Tym większa jest moja frustracja, gdy w dni,
które spędzam w pracy jest pięknie, za to gdy zamierzam wybrać się na plażę
słońce zachodzi i bawi się ze mną w chowanego. Nie ma czegoś takiego jak „za
gorąco”. Oczywiście, 40 stopni to dużo i nieco utrudnia funkcjonowanie, ale
wystarczy króciutka sukienka, butelka wody noszona przez M. i lody jedzone
średnio co pół godziny. Niestety, M. nie podziela mojej pasji do słońca i jęczy
już w klimatyzowanym autobusie. Jęczy też na plaży i jęczy cały czas. No i wszędzie
wtedy zasypia. Wszędzie i najkrótszym możliwym czasie (mówimy tu o jednostkach mniejszych
niż minuta). Ja jednak się tym wcale nie przejmuję, bo mi słońce dodaje
energii, wywołuje banana na twarzy i powoduje, że mam ochotę przenosić góry
(albo chociaż pojechać na plażę i poleżeć i popływać a potem zaciągnąć M. na spacer
po mieście).
b. Kołdra
i koce. Grube skarpety. Założone trzy bluzy. W moich ustach trudno usłyszeć:
jest mi za gorąco. Na przykład teraz – o dziwo mam na sobie jedynie jeden
sweter (ale ciepły), prawilne domowe dresy i dwie pary skarpetek – zwykle i gruuube,
przywiezione z Zakopanego porządne skarpeciochy (chyba nie wyglądam zbyt
zachęcająco, ale M. mówi, że nadal kocha i mu się podobam). Za mną siedzi M., który
od progu oprócz kurtki zrzucił też bluzę i skarpetki. Gdy ja w pełnym
rynsztunku grzeję zmarznięte ręce pod jego pachami on z niedowierzaniem kiwa
głową. No i kołdra i koc. Uwielbiam siedzieć pod kocykiem. M. nie potrafi tego
zrozumieć i wciąż zrzędzi, gdy przekopuję go, by zlazł w końcu z mojego kocyka,
bo chcę się przykryć. I usilnie broni się przed wciągnięciem pod niego.
Niedobry.
c. Kąpiel. Mmmmm. Na samą myśl robi mi się błogo. Ciepłą kąpiel, oprócz ciepła
oczywiście, lubię za to, że to chwila dla mnie. W wannie czytam książki,
oglądam kosmetyczne jutuby, uczę się. W wannie ZAWSZE słucham muzyki. W wannie odpoczywam.
No i muszę przyznać – najlepszym momentem
kąpieli jest ten, gdy woda dopiero się nalewa. Ten dźwięk jest tak obłędny, że
dla niego wskakuję do wanny gdy woda ledwie moczy mi cztery litery. I nigdy,
przenigdy!, nie puszczam wody na pełnym ciśnieniu. To zbrodnia. To odbieranie
sobie przyjemności. Tak nie można. Nawet jeśli wiąże się to z zajmowaniem
łazienki przez godzinę. Taka kąpiel to chyba najprzyjemniejsze zwieńczenie dnia
(no dobra, znajda się jacyś konkurenci). Tłumaczę więc M., że po prostu nie
istnieje opcja, że gdy w końcu się wyprowadzimy, w naszym domu nie będzie wanny
(zapomniałam dodać – M. jest gorącym wyznawcą prysznica i ma irracjonalny
problem z siadaniem w wannie. Nawet swojej). Jeśli mi jej nie zapewni, będę jeździła
na kąpiele do rodziców. Albo będę nachodzić sąsiadów. Tylko tych przystojnych.
d. Suszarka.
To najdziwniejsza pozycja na tej liście. Ale to najprzyjemniejszy moment
porannego rytuału. Suszyć można wszystko. Oczywiście, zaczyna się od włosów. A
że włosy mam długie i gęste to i długo suszę. No ale jak już nie można
oszukiwać, że coś jest jeszcze mokre (no i w obawie przed zniszczeniem włosów),
należy zacząć suszyć inne części ciała. Stopy. Brzuch. Dłonie. Plecy (tu jest
najmniej wygodnie). A gdy każde już jest ogrzane to można zrobić jeszcze jedną
rundkę lub zabawić się w karuzelę. Suszyc można podbrzusze, gdy boli – taka alternatywa
dla termofora. Suszenie włosów to tez jedno z moich najprzyjemniejszych
wspomnień z dzieciństwa. Gdy byłam mała włosy zawsze suszył mi tata. Podzieliłam
się nawet z M. tym wspomnieniem i kilak razy też suszył mi włosy (ku mojej
ogromnej uciesze). Moje szczęście jednak się skończyło, gdy mój niezdarny
Narzeczony stwierdził, że wkładając suszarkę pod włosy szybciej wysuszy mi je
od spodu. Jak domyśla się każda kobieta, skończyło się na krzykach (moich) i
przerażeniu (M.), gdy włosy wkręciły się w suszarkę. Po zważeniu w rękach pozostałych włosów, M.
oświadczył mi, że to był jego ostatni raz. Było mi bardzo smutno, nawet wtedy,
gdy po kilku dniach okazało się, że tata jednak naprawił suszarkę wyciągając moje
spalone włosy. Ale wracając do przyjemnych rzeczy, znów – dźwięk. Mmmmrrrr. Suszarka
daje taki piękny, uspokajający dźwięk. Wprowadza w błogi stan. I przyznaję –
zdarzyło mi się przy nim zasnąć. Tak na chwilkę. Dopóki nie spadłam prawie z
krzesła lub gdy opadła mi ręka trzymająca suszarkę. Te dźwięki – suszarki i
nalewającej się wody – mają nawet swoja nazwę: white noises. Dla tak samo
spaczonych jak ja – są specjalne aplikacje, które naśladują dźwięki fal,
wiatraka czy innych „stałych” sygnałów. Sama muszę w końcu ściągnąć i spróbować.
Ostatnio też zastanawiałam się, czy gdybym wystawiła wannę
na lipcowe słońce, położyła się w niej okryta kocem i jednocześnie suszyłabym
sobie całe ciało, osiągnęłabym pełnię szczęścia? M. mówi, że ta suszarka i
wanna to dość ryzykowne połączenie, ale myślę, że mogłabym zaryzykować.
Rozpisałam się tak, że te mniej przyjemne rzeczy zostawię
chyba na następy raz. Po co psuć takie nagromadzenie szczęścia? A Wy? Macie takie proste rzeczy, które sprawiają Wam
radość?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz