Ostatnio było o tym, co lubię. Co daje mi radość, umila
szarą codzienność. Dziś będzie mniej przyjemnie, bo będzie o tym, czego nie
lubię. Właściwie o tym, co mnie wkurza, obrzydza, powoduje grymas. Czasem nawet
krzyki i złorzeczenia.
Tematu nie-lubienia nie zdominuje już jedna kategoria. Tu
rozstrzał jest nieco większy.
1. Kożuch.
Na mleku oczywiście. Ten do zakładania z pewnością sprawdziłby się właśnie teraz
(rzecz jasna jest mi zimno). A więc kożuch na mleku. To coś, co mnie obrzydza. Wyczuję
nawet najmniejszy jego kawałeczek. Maluteńki. Niezauważalny. Znajdę go. A raczej
on mnie, ponieważ spowoduje, że zacznę biegać po mieszkaniu w ataku paniki, plując
na wszystkie strony i próbując pozbyć się resztek tego obrzydlistwa z ust
(aparat ortodontyczny zdecydowanie w tym nie pomaga). Nie lubimy się z
kożuchem. M. o tym wie i stara się wybierać go, zanim poda mi kakao lub wykwintne
śniadanie w postaci płatków na mleku (jeśli już wpadnie na to, że swój pierwszy
wybór płatków musi odrzucić, bo to właśnie te, których nie lubię i wyjątkowo zdarzy
mu się podgrzać mleko – zimnych płatków również nie tykam). Nigdy nie znajdą u mnie zrozumienia osoby,
które kożuch tolerują. A te, które go lubią, lepiej niech się do tego przede
mną nie przyznają.
2. Osy.
I pszczoły. Mimo wielu tłumaczeń, nigdy ich nie rozróżnię i nie jest mi to
potrzebne, ponieważ jedno i drugie jest źródłem niebezpieczeństwa. Zbiorczo więc
nazywane są osami. Wiem, że to pożyteczne owady, bla bla bla, Krystyna Czubówna
by mi to na pewno pięknie i uspokajająco wytłumaczyła. Powstrzymuję się więc przed
organizowaniem wyzwania typu „w 2016 zabiję co najmniej 100 000 os”. Nie
wiem z czego wynika mój strach pomieszany z obrzydzeniem. Pojawił się jakieś
dwa lata temu. Nie przeżyłam w tym czasie żadnego traumatycznego wydarzenia,
nie użądliło mnie to bydlę, nie obejrzałam żadnego horroru, w którym główną
postacią byłaby gigantyczna mordercza osa, przebijająca swoje ofiary potężnym żądłem.
Nic z tych rzeczy. Skoro tak, tłumaczę to sobie tym, że w końcu dorosłam i
zrozumiałam, czym jest prawdziwe zagrożenie.
3. Wyrzucanie
śmieci. To coś, czego nie cierpię i nie zamierzam robić (M. nadal oswaja się z
tym, że będzie to jego obowiązek). Zdarza mi się to wyjątkowo i po cichu
oczekuję fanfarów i kwiatów witających mnie w progu drzwi. Oczywiście nikt
nigdy nie wpadł, aby tak wynagrodzić mój trud. Dlaczego nie lubię tego robić?
Absolutnie nie chodzi o obrzydzenie, że śmieci, że śmierdzi, że cieknie po
rękach i kapie na spodnie i ukochane, białe trampki. Chodzi o czas. Którego
nigdy nie mam. Niechętnie przyznaję to, co M. wciąż mi wypomina: jestem
spóźnialska. Praktycznie zawsze. A już zawsze robię wszystko na ostatnią
chwilę. Problem wynika z tego, że moja doba jest za krótka. Za dużo natomiast
jest rzeczy, które muszę/chcę zrobić. W tym natłoku zajęć nie ma czasu na
wyrzucenie śmieci. Każdy prawilny człowiek wyrzuca śmieci, gdy gdzieś wychodzi.
Gdy ja gdzieś wychodzę, zawsze jestem już spóźniona lub muszę się POWAŻNIE
sprężyć, by zdążyć (standardowy schemat z przebieżką na tramwaj). I jak tu
znaleźć czas na zmianę kursu i zahaczenie o śmietnik? I nie mówcie mi tu „wystarczy
wyjść wcześniej z domu”. Ta zasada po prostu u mnie nie działa.
4. Znów
śmieci, a raczej ich brak. Już wyjaśniam. Ktoś (oczywiście nie ja) wyrzucił
śmieci (i chwała i cześć mu za to). Ale nie włożył worka. NIE WŁOŻYŁ WORKA. Nawet
teraz zbiera się we mnie złość na tą sytuację. Nie osądzajcie mnie pochopnie –
to wcale nie jest abstrakcja z tym workiem. No bo jak się wyrzuca
papierek/skórkę od banana/kłębek włosów zebrany ze szczotki? No jak? Szybko. W międzyczasie.
Mimochodem. U mnie należy dodać jeszcze: w biegu. Otwierasz szafkę, w której
znajduje się śmietnik (który, jak przystało na polski, katolicki dom znajduje
się pod zlewem) w locie wrzucasz tam odpadek, na odchodnym trzaskasz
drzwiczkami i już. Koniec. A tu klops. Świat się zatrzymuje. Stają SKMki. W
telewizji nie ma sygnału. Facebook nie działa. NIE MA WORKA. Musisz przerwać
czynność, którą właśnie wykonywałeś (bo przecież wyrzucałeś papierek tylko w
drodze gdzieś/po coś/w międzyczasie), wyjąć worki, oderwać jeden i włożyć do
śmietnika. Zdaję sobie sprawę, że zajmuje to mniej niż minutę. Ale za każdym
razem mam ochotę krzyczeć ze złości. No dobra, czasami nawet się to zdarza. Ewentualnie
zaklnę na swój los pod nosem.
EDIT:
Moja A. słusznie zauważyła, że pominęłam jedną rzecz, której nie lubię. Wiem, że tym wyznaniem narażę się wielu osobom, jestem na to przygotowana, biorę wszystko na klatę. Nie lubię kawy. Jest totalnie przereklamowana. Przez nagabywania kolejnych osób miałam do niej mnóstwo podejść. Czarna. Biała. Cappuccino. Latte, Frappe. W liceum mówili, że do kawy trzeba dorosnąć, że "na studiach to ty się nauczysz pić kawę jak będziesz musiała zarwać nockę". No nie. Nie działa. Pobite gary, przynieście herbatę albo gorącą czekoladę. Nie nauczę się i już. M. też nie pija kawy, co sprawia, że żadne z nas nie umie jej robić. Znaczy ja na pewno, ale od M. też bym nie piła. Także jak ktoś zamierza wpadać do nas w odwiedziny, proszę brać ze sobą swoją ulubioną kawę i samemu ją sobie zrobić. Ja podzielę się mlekiem, a co. Będę dobrą gospodynią.
Moja A. słusznie zauważyła, że pominęłam jedną rzecz, której nie lubię. Wiem, że tym wyznaniem narażę się wielu osobom, jestem na to przygotowana, biorę wszystko na klatę. Nie lubię kawy. Jest totalnie przereklamowana. Przez nagabywania kolejnych osób miałam do niej mnóstwo podejść. Czarna. Biała. Cappuccino. Latte, Frappe. W liceum mówili, że do kawy trzeba dorosnąć, że "na studiach to ty się nauczysz pić kawę jak będziesz musiała zarwać nockę". No nie. Nie działa. Pobite gary, przynieście herbatę albo gorącą czekoladę. Nie nauczę się i już. M. też nie pija kawy, co sprawia, że żadne z nas nie umie jej robić. Znaczy ja na pewno, ale od M. też bym nie piła. Także jak ktoś zamierza wpadać do nas w odwiedziny, proszę brać ze sobą swoją ulubioną kawę i samemu ją sobie zrobić. Ja podzielę się mlekiem, a co. Będę dobrą gospodynią.
Po wylaniu z siebie tych wszystkich okropności trudno mi to
mówić, ale rzeczy, których się nie lubi, też są potrzebne. Pomagają docenić to,
co miłe i przyjemne.
Na przykład po wypluciu na podłogę obrzydliwego kożucha mogę
delektować się CIEPŁYM kakao pod ciepłą kołdrą.
fajny wpis
OdpowiedzUsuń