Miało być o czymś innym. Ale Mama
urządziła mi dziś szkołę przetrwania i tym samym dała temat do poważnych wczesnoporannych
rozmyślań.
Jako dziecko czy nastolatka
miałam różny kontakt z rodzicami. Nigdy nie byłam typem buntownika, należałam
raczej do tych grzecznych (och, no w miarę grzecznych) kujonów z mnóstwem
kolegów i koleżanek. Czy to wierni przyjaciele czy charakter relacji rodzinnych
sprawił, że w domu byłam zawsze Zosią Samosią. Rodzice niewiele wiedzieli o
tym, co u mnie a i mnie raczej nie wtajemniczali w swoje problemy. Kłopotów ze
mną nie było, do nauki zmuszać nie trzeba, więc przydługie pogadanki nie były
potrzebne. Nie kłóciłam się z rodzicami, ale też nie spędzałam z nimi zbyt
wiele czasu. Nie jeździliśmy razem na wakacje (niby to kwestia kasy, ale umówmy
się, wspólny wypad na rowery to również wspaniały czas dla rodziny), w domu zamykałam
się raczej w swoim pokoju. Żyliśmy bardziej obok siebie niż razem.
Czy było mi z tym dobrze? Nie
było mi źle. Wiedziałam, że można inaczej, że bardziej rodzinnie. Wiedziałam
też jednak, że rodzice mnie kochają (choć nie potrafią tego okazywać), że
troszczą się o mnie i chcą mojego dobra. Że oddadzą za mnie życie. I ja za
nich. I tak trwaliśmy.
Mój kontakt z Mamą powoli zaczął
zmieniać się w liceum, by ostatecznie poprawić się na studiach. Dorosłam ja,
ona też chyba się zmieniła. Zaczęłyśmy w końcu rozmawiać o tym co u nas – ona opowiada
mi o pracy, o codziennych sprawach, ja jej o studiach, przyjaciołach.
Stałam się podobna do niej, a
dzięki temu zaczęłam rozpoznawać kiedy jest coś nie tak.
Moja Mama to typ Wonder Woman. Lub,
jak kto woli, Matki Polki. Wszystko zrobi, o wszystkich zadba. O wszystkich oprócz
siebie. Ona nigdy nie jest wystarczająco chora by odpocząć, nie przyznaje się
do bólu i pomimo dwóch złamanych żeber chodzi do pracy i dźwiga zakupy.
Ale ja wiem. Widzę. Widzę, gdy
ukradkiem masuje sobie żołądek. Gdy znów od nie-wiadomo-czego spuchnie jej
warga lub stopa. Widzę, gdy się martwi i popłakuje w cichości łazienki czy
pokojowego fotela, bo moja siostra (o zgrozo!) będzie lecieć samolotem.
To moja Mama. Znam ją.
Wyciągam ją z fotela, racjonalnie
tłumaczę, że samoloty to nie potwory zjadające ludzi i niezmiennie truję tyłek,
żeby zaczęła dbać O SIEBIE tak jak dba O MNIE.
Mój M. uczy mnie też upchnąć czasem
Samosię w kąt i dzielić się z Mamą moimi przeżyciami. Dać jej radość z
przygotowań do mojego ślubu. I wiecie co? To jeden z piękniejszych widoków
zobaczyć wzruszoną Mamę gdy mierzysz swoją wymarzoną suknię ślubną. Sama nie
poprosiłaby mnie o to, by mi towarzyszyć. Ja sama pewnie też bym o tym nie
pomyślała, angażując do tego jedynie przyjaciółki. Ale to było coś.
I dziś, gdy leżała bezbronna w
moich ramionach, gdy z sercem w gardle czekałam na karetkę, uświadomiła mi jak bardzo ją kocham. Jak kocham każdą zmarszczkę spowodowaną martwieniem się o mnie. Kocham spracowane dłonie, które całe życie o mnie dbały.
I że łatwo mogę ją stracić.
Uświadomiła mi, że muszę jej
częściej okazywać miłość. Częściej dzielić z nią tak ważne dla mnie momenty. Dawać jej więcej siebie. Po prostu.
Pokażcie Mamom, że je kochacie. Nie
czekajcie na moment, gdy będziecie się bać, że je stracicie.
P.S. Mama ma się dobrze. Jest już
w domu pod moim (i reszty) czujnym okiem. Matka Polka też wróciła i upiera się,
że przygotuje na jutro zupę. Tym razem zrobi to jednak Zosia (już nie) Samosia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz