sobota, 20 lutego 2016

Nie LUBIĘ




Ostatnio było o tym, co lubię. Co daje mi radość, umila szarą codzienność. Dziś będzie mniej przyjemnie, bo będzie o tym, czego nie lubię. Właściwie o tym, co mnie wkurza, obrzydza, powoduje grymas. Czasem nawet krzyki i złorzeczenia.

Tematu nie-lubienia nie zdominuje już jedna kategoria. Tu rozstrzał jest nieco większy.
1.      Kożuch. Na mleku oczywiście. Ten do zakładania z pewnością sprawdziłby się właśnie teraz (rzecz jasna jest mi zimno). A więc kożuch na mleku. To coś, co mnie obrzydza. Wyczuję nawet najmniejszy jego kawałeczek. Maluteńki. Niezauważalny. Znajdę go. A raczej on mnie, ponieważ spowoduje, że zacznę biegać po mieszkaniu w ataku paniki, plując na wszystkie strony i próbując pozbyć się resztek tego obrzydlistwa z ust (aparat ortodontyczny zdecydowanie w tym nie pomaga). Nie lubimy się z kożuchem. M. o tym wie i stara się wybierać go, zanim poda mi kakao lub wykwintne śniadanie w postaci płatków na mleku (jeśli już wpadnie na to, że swój pierwszy wybór płatków musi odrzucić, bo to właśnie te, których nie lubię i wyjątkowo zdarzy mu się podgrzać mleko – zimnych płatków również nie tykam).  Nigdy nie znajdą u mnie zrozumienia osoby, które kożuch tolerują. A te, które go lubią, lepiej niech się do tego przede mną nie przyznają.

2.      Osy. I pszczoły. Mimo wielu tłumaczeń, nigdy ich nie rozróżnię i nie jest mi to potrzebne, ponieważ jedno i drugie jest źródłem niebezpieczeństwa. Zbiorczo więc nazywane są osami. Wiem, że to pożyteczne owady, bla bla bla, Krystyna Czubówna by mi to na pewno pięknie i uspokajająco wytłumaczyła. Powstrzymuję się więc przed organizowaniem wyzwania typu „w 2016 zabiję co najmniej 100 000 os”. Nie wiem z czego wynika mój strach pomieszany z obrzydzeniem. Pojawił się jakieś dwa lata temu. Nie przeżyłam w tym czasie żadnego traumatycznego wydarzenia, nie użądliło mnie to bydlę, nie obejrzałam żadnego horroru, w którym główną postacią byłaby gigantyczna mordercza osa, przebijająca swoje ofiary potężnym żądłem. Nic z tych rzeczy. Skoro tak, tłumaczę to sobie tym, że w końcu dorosłam i zrozumiałam, czym jest prawdziwe zagrożenie.

3.      Wyrzucanie śmieci. To coś, czego nie cierpię i nie zamierzam robić (M. nadal oswaja się z tym, że będzie to jego obowiązek). Zdarza mi się to wyjątkowo i po cichu oczekuję fanfarów i kwiatów witających mnie w progu drzwi. Oczywiście nikt nigdy nie wpadł, aby tak wynagrodzić mój trud. Dlaczego nie lubię tego robić? Absolutnie nie chodzi o obrzydzenie, że śmieci, że śmierdzi, że cieknie po rękach i kapie na spodnie i ukochane, białe trampki. Chodzi o czas. Którego nigdy nie mam. Niechętnie przyznaję to, co M. wciąż mi wypomina: jestem spóźnialska. Praktycznie zawsze. A już zawsze robię wszystko na ostatnią chwilę. Problem wynika z tego, że moja doba jest za krótka. Za dużo natomiast jest rzeczy, które muszę/chcę zrobić. W tym natłoku zajęć nie ma czasu na wyrzucenie śmieci. Każdy prawilny człowiek wyrzuca śmieci, gdy gdzieś wychodzi. Gdy ja gdzieś wychodzę, zawsze jestem już spóźniona lub muszę się POWAŻNIE sprężyć, by zdążyć (standardowy schemat z przebieżką na tramwaj). I jak tu znaleźć czas na zmianę kursu i zahaczenie o śmietnik? I nie mówcie mi tu „wystarczy wyjść wcześniej z domu”. Ta zasada po prostu u mnie nie działa.

4.      Znów śmieci, a raczej ich brak. Już wyjaśniam. Ktoś (oczywiście nie ja) wyrzucił śmieci (i chwała i cześć mu za to). Ale nie włożył worka. NIE WŁOŻYŁ WORKA. Nawet teraz zbiera się we mnie złość na tą sytuację. Nie osądzajcie mnie pochopnie – to wcale nie jest abstrakcja z tym workiem. No bo jak się wyrzuca papierek/skórkę od banana/kłębek włosów zebrany ze szczotki? No jak? Szybko. W międzyczasie. Mimochodem. U mnie należy dodać jeszcze: w biegu. Otwierasz szafkę, w której znajduje się śmietnik (który, jak przystało na polski, katolicki dom znajduje się pod zlewem) w locie wrzucasz tam odpadek, na odchodnym trzaskasz drzwiczkami i już. Koniec. A tu klops. Świat się zatrzymuje. Stają SKMki. W telewizji nie ma sygnału. Facebook nie działa. NIE MA WORKA. Musisz przerwać czynność, którą właśnie wykonywałeś (bo przecież wyrzucałeś papierek tylko w drodze gdzieś/po coś/w międzyczasie), wyjąć worki, oderwać jeden i włożyć do śmietnika. Zdaję sobie sprawę, że zajmuje to mniej niż minutę. Ale za każdym razem mam ochotę krzyczeć ze złości. No dobra, czasami nawet się to zdarza. Ewentualnie zaklnę na swój los pod nosem.

EDIT:
Moja A. słusznie zauważyła, że pominęłam jedną rzecz, której nie lubię. Wiem, że tym wyznaniem narażę się wielu osobom, jestem na to przygotowana, biorę wszystko na klatę. Nie lubię kawy. Jest totalnie przereklamowana. Przez nagabywania kolejnych osób miałam do niej mnóstwo podejść.  Czarna. Biała. Cappuccino. Latte, Frappe. W liceum mówili, że do kawy trzeba dorosnąć, że "na studiach to ty się nauczysz pić kawę jak będziesz musiała zarwać nockę". No nie. Nie działa. Pobite gary, przynieście herbatę albo gorącą czekoladę. Nie nauczę się i już. M. też nie pija kawy, co sprawia, że żadne z nas nie umie jej robić. Znaczy ja na pewno, ale od M. też bym nie piła. Także jak ktoś zamierza wpadać do nas w odwiedziny, proszę brać ze sobą swoją ulubioną kawę i samemu ją sobie zrobić. Ja podzielę się mlekiem, a co. Będę dobrą gospodynią.



Po wylaniu z siebie tych wszystkich okropności trudno mi to mówić, ale rzeczy, których się nie lubi, też są potrzebne. Pomagają docenić to, co miłe i przyjemne.

Na przykład po wypluciu na podłogę obrzydliwego kożucha mogę delektować się CIEPŁYM kakao pod ciepłą kołdrą.  

1 komentarz: