piątek, 25 września 2015

Co ślina na język przyniesie




Poniedziałek. Dzień wolny. Kto nie marzy o wolnym poniedziałku?

Poniedziałek wolny jest dla mnie. Dla M. właściwie też, bo o 7 rano, czyli wtedy, gdy u mnie trwa środek nocy i przekręcam się z lewego boku na brzuch, wraca już z pracy. W swojej łaskawości nie budzi mnie od razu, nawiedza mnie dopiero o godzinie dziewiątej.

Zaspana wpuszczam Go do domu, mamroczę jakieś słowa powitania. Krótko rozważam, czy dać Mu buziaka na powitanie, równocześnie analizując swój pocałonocny oddech. Właściwie w swoim zaspaniu nie wiem, którą opcję wybieram i dalej bez słowa kieruję się z powrotem do mojej świątyni rozkoszy – łóżka. M. rusza za mną. Nie wymaga ode mnie wysublimowanej konwersacji  (wie, że nadejdzie moment, gdy otworzę paszczę i trudno będzie mi ją zamknąć). 

W chwili wyjątkowej przytomności robię to, co przy M. robić muszę zawsze, bo inaczej kończy się to moimi (o)krzykami – okrzykiem bólu i krzykiem na M. Chowam włosy pod piżamę. Sprawdzam, czy ciepłe skarpetki nadal są na miejscu (wszak już zimny wrzesień!) i z radością wpakowuję się pod jeszcze ciepłą kołderkę. 

Jednak M. nie przyszedł sam. Jak zwykle przyprowadził ze sobą kolegów z Fify i całkiem nowo pożyczonego pada. Razem z towarzystwem rozkłada się gdzieś pomiędzy mną a ścianą. Jak tradycja nakazała, laptopa włączył, kolegów powołał do życia i kadry, a sam błyskawicznie udał się na nieplanowany spoczynek. 

Śpimy tak sobie razem. Ja, M. i chłopaki z kadry. No i pożyczony pad. Mimo tłoku w łóżku, jakoś się z M. spotykamy. Tańczymy zwyczajowy taniec, tworząc skomplikowany wzór geometryczny z naszych kończyn. Ręka, noga, mózg na ścianie. Trudno odróżnić, co jest czyje, ale tak właśnie jest najwygodniej. Znaczy ja tak uważam. M. oficjalnie również tak twierdzi, choć czasem widzę, jak po upragnionej zmianie pozycji po kryjomu pozbywa się ze swojej ręki mrówek. Właściwie, to ja czasami też mam wątpliwości. Przeważnie wtedy, gdy skomplikowany wzór i bliskość M. odcinają mi dopływ powietrza.

No więc śpimy tak spleceni, każde na boku, twarzą do siebie. Moja twarz znajduje się gdzieś pomiędzy Jego pachą, umięśnionym cyckiem a głową. Na zegarze jest godzina jedenasta, a mój Narzeczony budzi się. Mnie też budzi, choć niespecjalnie.

- Kurwa. – wyrywa Mu się niechcący. I zaczyna mnie irytująco trzeć po czole.
- Co Ty robisz?
- Chyba Cię ośliniłem. 

Faktycznie. Próbując otworzyć oczy czuję, że nie jest to proste. Ale nie tak, że śpiochy, że zaspana. Kleją mi się, bo mój współspacz swoją obfitą śliną poczęstował nie tylko moje czoło, ale również powieki. Ręka M. nie wystarczy, by pozbyć się Jego DNA z mojej twarzy. Atak jest tak ciężki, że muszę sięgnąć po cięższą artylerię. Na ślinianej wojnie poświęcam więc mojego wiernego kompana - kołdrę - i wycieram nią sobie całą twarz. Tak na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek też, przekręcam się na drugi bok i każę M. leżeć na łyżeczkę. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz