piątek, 21 sierpnia 2015

Słomiana wdowa

M. od poniedziałku jest w Stolycy. Że niby z pracy, że się uczy i inne takie. Oczywiście, że tak. Ale jest to też świetna okazja do spędzenia czasu z kolegami. Tak się jakoś składa, że wyklucza się to z kontaktem ze światem poprzednim. Narzeczoną. Czy coś.
Nie żeby nie dzwonił. Dzwoni. Wieczorem. Po całym dniu milczenia:

- Karolina, szybko, parlament niemiecki!
- yyyyy Bundestag!
- Właśnie! Dzięki!
Cisza.
- I to koniec rozmowy?
- No tak. Paaa!

Zostałam słomianą wdową. Teściowa pyta co u M, a ja, oprócz tego, że poprzedniego dnia wypił pół litra i dowiedział się, jak nazywa się parlament niemiecki, nie wiem nic. O wódzie też jej wolałam nie mówić. Użyłam więc wyobraźni.

O dziwo dziś, w czwartek, M. dzwonił kilka razy. Opowiedział co u niego słychać (mam co opowiadać teściowej!). Ba! Nawet zapytał co u mnie! Zastanawiałam się skąd ta zmiana. Dotychczasowy brak kontaktu z M. nie dawał mi spokoju. Nie żebym przesadnie tęskniła. Ale zastanawiało mnie jak to jest, że jak jest na miejscu, mieszka minutę ode mnie i widzi mnie codziennie, to dzwoni po 2784527349 razy dziennie. A jak już pojedzie, to nic. Swoimi przemyśleniami podzieliłam się z przyjaciółką, której facet cierpi na tą samą chorobę. Syndrom dnia czwartego.

- Oni tacy są (lubimy używać określenia "oni" - brzmi obco, czyli adekwatnie do męskiej natury). Jak wyjadą to się nie odzywają. Nie czują potrzeby. Mówię mu, że tęsknię, a on mi na to, że mu miło.  MIŁO. Dopiero po czterech dniach powie, że tęskni.

Czyli nie jestem sama. Uff!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz